Muzeum Getta Warszawskiego na placu Grzybowskim prezentuje wystawę „Getto płonie”, która z założenia miała być opowieścią o kobietach-łączniczkach powstania w getcie. Tak się jednak złożyło, że więcej miejsca poświęcono na niej Niemcom niż Żydówkom.
Wystawa składa się z kilku plansz wybranych z noweli graficznej wydanej również przez MGW. Wybór ten sprawia wrażenie zupełnie przypadkowego, bo kolejne panele nie składają się na spójną narracyjnie całość. Każda plansza opowiada o czymś innym, nie wynikającym bezpośrednio z poprzedniej. Najbardziej tracą na tym łączniczki, których miała dotyczyć wystawa, bo zostały w tej opowieści w zasadzie pominięte.
Na pierwszej planszy spotykamy wprawdzie Mirę Fuchrer, która wraz z Mordechajem Anielewiczem przychodzi do bunkra Szmula Aszera, ale to właśnie Aszer jest centralną postacią tego panelu. To on, członek półświatka, zlecił swoim ludziom budowę schronu i wygodnie się w nim urządził – palił cygaro i pił alkohol w towarzystwie półnagiej kobiety. Na końcu wpuszcza do siebie Anielewicza i Fuchrer, obiecując, że niczego im nie zabraknie.
Nie dowiadujemy się co robiła Fuchrer, jakie były jej zadania w ŻOB, ani co dalej wydarzyło się w bunkrze. Co dziwniejsze, wszystkie postaci w tej scenie rozmawiają ze sobą po polsku! To już typowy zabieg obecnej polskiej polityki historycznej – zapisywanie do polskości Żydów uwięzionych w getcie, by w upiornej rywalizacji na cierpienie móc te ofiary zapisać po stronie polskiej.
Owszem, Żydzi – szczególnie zasymilowani – znali język polski. Ale w getcie mówiło się głównie w jidysz. Aszer rozmawiając z jednym ze swoich uzbrojonych pomagierów z pewnością nie posługiwał się polszczyzną. Czy Anielewicz i Fuchrer mogli rozmawiać ze sobą oraz z Aszerem po polsku? Byłoby to nienaturalne.
Ten fakt „spolszczenia” żydowskich bohaterów wystawy razi w zestawieniu z planszami, na których pojawiają się Niemcy. Oni posługują się już swoim własnym językiem, a tłumaczenia na polski znajdują się na dole każdego z paneli. Tu autorzy zapewne chcieli podkreślić ich odrębność, obcość – i to udało się osiągnąć. Plansz o Niemcach dostajemy jednak zbyt wiele. To z ich perspektywy poznajemy walkę w getcie, jego likwidację, to oni dominują na planszy poświęconej Umschlagplatzowi. A przecież miała to być opowieść o kobietach! Tymczasem gubią się one w tych wyrwanych z szerszego kontekstu planszach.
Na koniec wystawy otrzymujemy akcent najmocniejszy i jednocześnie najbardziej fałszywy historycznie. Już po wysadzeniu przez Niemców Wielkiej Synagogi na Tłomackiem otrzymujemy obrazek przedstawiający tajemnicze osoby wywieszające na dachu jednego z budynków dwie flagi – biało-czerwoną i biało-niebieską. W tle widzimy płonące budynki oraz dwa wysokie elementy konstrukcyjne – albo słupy elektryczne albo krzyże. Kim są ludzie wywieszający te flagi skoro getto już nie walczy, synagoga zburzona, ostatni Żydzi zginęli? Może Polacy zeszli z karuzeli i postanowili oddać hołd swoim żydowskim braciom i siostrom?
Na tej samej planszy zamieszczono cytat z odezwy ŻZW: „Kto walczy o życie, ma szanse uratowania się! Kto z góry rezygnuje z obrony – ten od razu przegrał!”. Jak mamy rozumieć takie zakończenie wystawy? Czy żydowskie matki, które mogąc się uratować wybierały pójście ze swoimi dziećmi do wagonów, są „przegranymi” tej opowieści snutej przez MGW? Czy rodzice, którzy do końca opiekowali się słabszymi – dziećmi i starcami, towarzysząc im w drodze na śmierć, by złagodzić ich lęk, są mniej bohaterscy od tych osób, które strzelały w getcie do Niemców? Czy Róża Polakiewicz, trzymająca w komorze gazowej w Treblince swoją czteromiesięczną córeczkę Szejnę, zginęła mniej godną śmiercią niż Mira Fuchrer zastrzelona przez Anielewicza na Miłej 18?
Katarzyna Markusz