“Oto widać i oto słychać”. Ale słabo, bo zza płota i zza firanki. O artykule w najnowszej publikacji Centrum Badań nad Zagładą

Sokołów Podlaski, granica getta, przed murem znajduje się wyłączona z getta ul. Długa, po której poruszają się Żydzi; fot. ze zbiorów KM

W Polsce badaczy Zagłady jest niewielu. Badaczy prowadzących badania “terenowe” oraz zajmujących się mikrohistorią Holokaustu, jest jeszcze mniej. Tak się akurat składa, że autorzy tej recenzji przez szereg lat zajmowali się mikrohistorią żydowskiego życia i śmierci na północno wschodnim Mazowszu, a dokładniej na terenie sąsiadujących ze sobą powiatów sokołowskiego (Katarzyna Markusz) oraz węgrowskiego (Jan Grabowski). Dlatego też oboje z ciekawością sięgnęliśmy po tom wydany niedawno przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów (red. B. Engelking, J. Leociak, D. Libionka, A. Skibińska) pod tytułem “Oto widać i oto słychać, Świadkowie Zagłady w okupowanej Polsce”. Biorąc pod uwagę nasze zainteresowania, lekturę zaczęliśmy od rozdziału, który wyszedł spod pióra Michała Kowalskiego: “‘Chyba Żydów będą brać do Treblinki. Lepiej będzie, gdy zostaniesz w domu’. Polscy mieszkańcy miasteczek leżących wokół Treblinki jako świadkowie Zagłady. Studium lokalne”.

Zacząć musimy, niestety, od pewnej definicji. Piotr Forecki, ceniony badacz zajmujący się pamięcią Zagłady, pisze: „Od czasu debaty jedwabieńskiej w Polsce zaczęła wzbierać fala negacjonizmu Holokaustu, która od kilku lat rozlewa się w samym centrum dyskursu publicznego. Nie gdzieś na peryferiach, marginesach, stronach faszystowskich pisemek, w ukrytych samizdatach, lecz właśnie w tak zwanym mainstreamie. Negacjonizm ten nie polega jednak na twierdzeniu, że zagłada Żydów w ogóle się nie wydarzyła, komory gazowe nie istniały lub służyły do czegoś innego. Taki jego radykalny wariant w Polsce się nie przyjął. Nie zyskał racji bytu, gdyż na przeszkodzie stała martyrologiczna wizja lat wojny, o której pamięć jest podstawą narodowej tożsamości. Praktykowany obecnie negacjonizm Zagłady, przez Michaela Shafira nazwany defensywnym (ang. deflective negationism), polega na zaprzeczaniu różnym formom udziału w niej Polaków”.

Wyrazem tego „defensywnego negacjonizmu” jest minimalizowanie i bagatelizowanie wkładu własnego narodu w niemiecki plan wymordowania Żydów. Warto mieć tę definicję w pamięci przystępując do lektury studium Michała Kowalskiego.

A teraz recenzja.

Z autorem recenzowanego studium spotkaliśmy się już wcześniej. Dwa i pół roku temu, na sesji naukowej w Lublinie, wysłuchałem (JG) referatu Michała Kowalskiego, który mówił o stosunkach polsko-żydowskich w czasie okupacji w Sokołowie Podlaskim. Bronił on wówczas tezy o izolacji ludności żydowskiej miasteczka przebywającej w getcie zamkniętym. Ta rzekoma izolacja miała, według autora, przyczyniać się do braku własnej sprawczości Polaków w “kwestii żydowskiej”. Krótko mówiąc, Żydzi byli odizolowani, a Polacy, choć wszystko widzieli, to niewiele z tą wiedzą mogli zrobić. Trudno mi się było wówczas (jak i teraz) zgodzić z tą tezą, czemu dałem wyraz w dyskusji. Getto sokołowskie było – pomimo pozorów – gettem otwartym, gdzie trwał dość swobodny przepływ ludzi i towarów między gettem a stroną aryjską.

Natomiast dwa lata temu, podczas sesji naukowej w ŻIH, miałam (KM) okazję wysłuchać wystąpienia siostry Elżbiety Moniki Albiniak CSDP z Wojskowego Biura Historycznego, na temat getta w Sterdyni. Swoje badania opierała na wywiadach przeprowadzonych z lokalnymi mieszkańcami w 2019 r. W tych bardzo późnych źródłach nie było mowy o polskiej przemocy wobec Żydów, ale zamiast tego często powracał motyw Żydów idących na śmierć i jednocześnie machających na pożegnanie Polakom. W dyskusji Michał Kowalski stwierdził, że ustalenia prelegentki pokrywają się z wiedzą dostępną w dokumentach archiwalnych. Trudno zgodzić się z tą opinią.

Z takimi to doświadczeniami zabraliśmy się do lektury studium Michała Kowalskiego. Tym razem Kowalski postanowił prześledzić reakcje “polskich świadków” na likwidacje gett na terenie utworzonego przez Niemców “Kreishaupmannschaft Sokołów-Węgrow” (powinno być “Sokolow-Wengrow”, ale mniejsza o to). Problemy zaczynają się od samego początku i dotyczą metody badawczej, czyli sprawy dość zasadniczej w historii. Na drugiej stronie artykułu (s. 333) natykamy się na niepokojący passus: “W artykule opisuję likwidację gett we wszystkich wymienionych miejscowościach z wyjątkiem Baczek Fabrycznych (w tym czasie przedmieścia Łochowa, gdzie w maju 1941 r. przebywało 1400 Żydów), ze względu na brak polskich źródeł” [wytłuszczenie nasze – JG i KM] – pisze Kowalski.

Metodologia to m.in. sprawa sposobu doboru źródeł, właściwego ich wartościowania itp. Zacznijmy od pytania, czym są te “polskie źródła” wspomniane przez autora. Czy autor opierać się ma zamiar wyłącznie na źródłach z polskich archiwów? Czy kwalifikują się również świadectwa polskich świadków zawarte w zespołach zagranicznych? Czy chodzi mu o świadectwa złożone przez Polaków “czystej krwi”? Chyba nie, bo w tekście ujęto wiele świadectw żydowskich. Nie do końca więc wiemy, jak autor dobiera sobie te źródła, na czym polega jego kwerenda. Tymczasem o likwidacji getta w Baczkach Fabrycznych wiemy sporo – również dzięki polskim świadkom. Świadectwa te jednak najwyraźniej uszły uwadze autora, co jest o tyle dziwne, że zostały odnotowane w istniejącej literaturze historycznej dotyczącej studiowanego terenu.

Nadal więc nie mamy pojęcia o przyjętej metodzie badawczej, a sprawy nie ułatwia nam egzotyczne stwierdzenie, które – ni stąd ni zowąd – pojawia się w drugiej połowie tekstu (str. 369), gdzie czytamy: „Kwerenda związana z niniejszym artykułem objęła wszystkie istniejące źródła z tego terenu”. To doprawdy ciekawe twierdzenie, bo historią zajmujemy się oboje, ale jeszcze nie zdarzyło się nam natknąć na kwerendę, która “objęłaby wszystkie źródła” z jakiegokolwiek terenu. Historyk nigdy nie może mieć pewności, że trafił na wszystkie źródła dotyczące danego tematu.

Kolejnym zaskoczeniem dotyczącym metody badawczej przyjętej przez Kowalskiego jest zdanie, na które natykamy się na str. 338: “Perspektywa przyjęta przeze mnie w artykule to krytyka odnalezionych źródeł [choć nadal nie wiemy jakich – JG i KM] w kontekście założeń zwrotu forensycznego”. Czym jest “zwrot forensyczny” i skąd ten zaczerpnięty z angielskiego (forensic) potworek językowy? Ale tu koniec, kropka, w tekście nie ma na ten temat ani słowa. Kowalski zakłada najwyraźniej, że sprawa jest jasna, a niedoinformowanych odsyła do s. 129 pracy Ewy Domańskiej pt. “Nekros. Wprowadzenie do ontologii martwego ciała”.

Zaciekawieni, sięgnęliśmy po tę pozycję, lecz na stronie 129 nie znaleźliśmy odpowiedzi na trapiące nas pytania. Na kolejnej stronie czytamy jednak u Domańskiej: “w książce tej stosuję określenie “zwrot forensyczny” i proponuję jego szerokie rozumienie nie tylko jako zjawiska związanego z badaniem przestrzeni masowych mordów, ich przyczyn i metod zabijania oraz identyfikacją ofiar, lecz także przenikania i formowania imiganarium społecznego przez obrazy scen zbrodni, postepowania grup śledczych (szczególnie coraz bardziej wyrafinowanych metod badań kryminalistycznych), ekshumacji i sekcji zwłok”. Zgoda, jest rzeczą zrozumiałą, że relacje z miejsc zbrodni należy traktować w szczególny sposób – ale jaki to ma związek z kwerendą, z doborem “polskich źródeł”, z metodologią? Nie wiadomo. No i warto dodać, że do miejsc zbrodni, gdzie stosować by trzeba „zwrot forensyczny” należy przecież nie tylko szeroko rozumiany teren Treblinki, lecz właściwie wszystkie miejsca, gdzie Niemcy wymordowali w Polsce miliony polskich i zagranicznych Żydów!

Równie niejasna jest kwestia ram czasowych studium: akcje likwidacyjne opisywane przez Kowalskiego, można rozumieć na wiele sposobów. Czy chodzi wyłącznie o godziny i dnie, kiedy na terenie getta przebywają niemieckie oddziały likwidacyjne? Czy też wliczamy tu czas wykrywania i mordowania Żydów ukrytych w bunkrach i innych kryjówkach na terenie getta po tym jak Liquidierungskommando opuściło już teren miasteczka? To zagadnienie, – z punktu widzenia tego właśnie tekstu – ma zupełnie podstawowe znaczenie. Ale i tutaj Kowalski nie był w stanie niczego konkretnego zaproponować.

Pomimo niezrozumiałej metody badawczej, autor stawia stanowcze, choć źle sformułowane tezy. Pierwsza jest nieoryginalna i powtarza wcześniejsze ustalenia historyków. Według Kowalskiego, Polacy (i Żydzi) z opisywanych okolic mieli pełną jasność na temat tego co dzieje się w Treblince II. To oczywiste, a zjawisko to zostało opisane obszernie w książce “Dalej jest noc” (kilkukrotnie przywoływanej przez Kowalskiego), w moim (JG) studium poświęconemu Zagładzie na terenie powiatu węgrowskiego, w jej przepracowanej edycji angielskiej (“Night Without End”, wydanej w 2022 r.) oraz w wydanej pół roku temu książce “On Duty” (obie pozycje pominięte milczeniem).

Zasadniczą i oryginalną tezą autora jest ciągłe podkreślanie braku sprawczości polskich “świadków” w czasie likwidacji gett. Niech nam tę tezę będzie wolno zamiast autora poprawnie sformułować: Polacy wiedzieli i widzieli co się działo w czasie likwidacji lokalnych gett, ale – poza niechlubnymi wyjątkami – nie odegrali w tych tragicznych wydarzeniach większej roli. Chowali się w domu, za płotem, obserwowali ludobójstwo “zza firanki”. Jak to pisze Kowalski, “Z zebranych relacji wyłania się przede wszystkim obraz społeczności oglądającej deportacje Żydów zza firanki, przez okno, z daleka” (s. 369). Nieco dalej (s. 374) czytamy: “Liczba pomocników sprawców w poszczególny akcjach jest trudna do oszacowania. Znamy jedynie relację Chaima Kwiatka o dziewięciu Polakach (strażakach) ze Stoczka. W Węgrowie grupy strażaków i policjantów, według zeznań z procesu, mogły liczyć do 30 osób, w oddziałach przeznaczonych do bezpośredniej deportacji stanowili więc mniejszość”.

Oczywiście, że w “oddziałach przeznaczonych do bezpośredniej deportacji” Polacy stanowili mniejszość, nikt czegoś przeciwnego nie twierdzi. Wiadomo przecież, że większość Polaków, którzy dołożyli zwoje trzy grosze (a raczej większe sumy) działała “poza oddziałami”, działała w sposób mniej zorganizowany, ale bardzo – jak wiemy skądinąd – skuteczny. Natomiast sugerowanie, że liczba Polaków, którzy włączyli się w akcje likwidacyjne na terenie dwóch powiatów, gdzie zginęło ponad 20.000 Żydów, zamyka się w tym, co zeznał nieszczęsny Kwiatek ze Stoczka Węgrowskiego (którego świadectwo wprowadzone zostało w obieg naukowy w angielskim wydaniu DJN, czego Kowalski zdaje się nie zauważać) plus grupa strażaków z Węgrowa sądzona po wojnie, to farsa.

Problem w tym, że czytając Kowalskiego nie mamy najmniejszego pojęcia, że inni, piszący wcześniej autorzy, mieli na temat udziału Polaków w akcjach likwidacyjnych zupełnie inne zdanie. Na studiach historycznych uczymy naszych studentów, że podstawowym obowiązkiem historyka jest osadzenie własnej pracy w zastanym kontekście historiograficznym. Kto, kiedy i co napisał przed nami i jakie postawił tezy. Są to sprawy zupełnie podstawowe, a ich brak od razu dyskwalifikuje nie tylko badacza publikującego studium naukowe, lecz każdego studenta historii przedkładającego pracę semestralną.

Jednym ze zjawisk, które pokazali autorzy „Dalej jest noc” był – wbrew temu co twierdzi Kowalski – dość powszechny udział miejscowej ludności w likwidacjach, oraz bezpośrednio po nich. Udział w grabieży, w denuncjacji, nierzadko w mordach. Chodziło nie tylko o granatowych policjantów i polskich strażaków, lecz również o zwykłych okolicznych mieszkańców, którzy (z różnych powodów) włączyli się w niemiecki plan ludobójstwa.

Węgrów, likwidacja getta, fot. ze zbiorów Ghetto Fighters House

Powiat węgrowski – po publikacji w 2018 roku dwutomowego studium “Dalej jest noc” – stał się chyba najlepiej rozpoznanym terenem badań nad Zagładą na terenach Polski (może w wyjątkiem Jedwabnego). Po ukazaniu się książki, celem dania odporu, na teren powiatu rzuciły się zastępy “historyków” z IPN i Instytutu Pileckiego (ten ostatni uruchomił nawet specjalny grant docelowy poświęcony temu obszarowi), a niefortunny powiat węgrowski raczył zaszczycić swoją obecnością sam premier Morawiecki, który odsłonił tam, tytułem zadośćuczynienia, pomniki Polaków ratujących Żydów.

Mamy więc książki, artykuły, interpretacje i kontr-interpretacje – a w pracy historyka Kowalskiego – cisza. Nic. Jak można wnioskować, na dziewicze tereny powiatu węgrowskiego Kowalski dotarł pierwszy. Z nostalgią rozpoznawałem w pracy Kowalskiego źródła, które swego czasu odnalazłem (JG) w archiwach i włączyłem w obieg naukowy. A tu się okazuje, że to Kowalski sam wpadł najwyraźniej na ich trop.

Wróćmy jednak do samego studium. Polacy przyglądają się zza firanek i zza płotów – z trwogą i bezsilnie – jak to naziści i ich pomocnicy (wśród których znajdują się nieliczni polscy policjanci i strażacy) mordują Żydów i pędzą ich na najbliższą stację kolejową. Polscy świadkowie (a Kowalski cytuje ich wielu) widzą i słyszą. I koniec. Ciekawe, czy może nam tu pomóc analiza oparta o “zwrot forensyczny”. Czy zwrot ten pomoże nam zrozumieć, że ludzie rzadko kiedy, bez przymusu, obciążają się sami lub swoich najbliższych, swoich sąsiadów? Że w celu zrozumienia postaw Polaków powinniśmy czerpać obiema garściami ze świadectw żydowskich?

A co ma autor do powiedzenia o licznych mieszkańcach czatujących wzdłuż torów kolejowych na terenie Kreishauptmannschaftu Sokolow-Wengrow, polujących na uciekających z transportów Żydów? Czytamy u Kowalskiego (s. 346-47), który cytuje polskiego świadka: “Od lipca 1942 r., wokół stacji w Sokołowie Podlaskim rozgrywał się dramat tych, którzy próbowali uciekać z transportów. Na stacjach na szlakach i cały czas esesmani stali na stopniach wagonów i kto uciekał to w czasie jazdy takiego transportu, rozrywając druty kolczaste, wyskakiwali w biegu, strzelali, więc taki pociąg przeszedł, to leżeli pozabijani”. A potem miejscowi chłopi musieli tych pozabijanych Żydów zakopywać.

Kowalski nie zadaje sobie najwyraźniej pytania, co to też stało się z setkami Żydów, którzy przeżyli skok z wagonów i którzy dotarli do lasu. Warto by autora odesłać do opowiadania Zofii Nałkowskiej “Przy torze kolejowym”, gdzie można dowiedzieć się więcej o “patrzących zza płota Polakach”, których los rzucił w pobliże torów kolejowych, którymi pędziły pociągi śmierci. A jeżeli w pracy poważnego historyka nie ma miejsca na literaturę piękną, to odsyłamy do Adama Starkopfa, który o losie Żydów uciekających z transportów zdaje się wiedzieć nieco więcej niż Kowalski. Starkopf, wraz z żoną i dzieckiem, ukrywał się na aryjskich papierach w Sadownem, na terenie tego samego Kreishauptmannschaftu Sokolow-Wengrow. Możemy więc założyć, że dynamika polskiej obserwacji “zza firanki” powinna i tam wyglądać tak jak w Sokołowie i Węgrowie:

“Okres Bożego Narodzenia w latach 1942-1943 w Polsce nie był okresem pokoju i dobrej woli. Pewnej mroźnej nocy, na początku stycznia 1943 r. Pela i ja już zasnęliśmy, gdy obudził nas hałas przejeżdżającego pociągu, po którym usłyszeliśmy serie z karabinu maszynowego. Słyszeliśmy, jak pociąg zwalnia i staje. Podszedłem do okna. Niebawem nadbiegli sąsiedzi: „Nie słyszałeś zamieszania na zewnątrz? Niektórzy Żydzi właśnie uciekli z pociągu i Niemcy zaczęli do nich strzelać! Musieli trafić kilku. Pomyśl tylko – wszyscy ci Żydzi leżą na ziemi, gotowi do wzięcia! To dopiero gratka! Możemy wyjść, pozbierać ich i oddać gestapo. Zabierzemy ich ubrania, wyczyścimy kieszenie, a na dodatek dostaniemy nagrodę od Niemców za ich doprowadzenie. No dalej! Wszyscy inni we wsi też idą, więc lepiej się pospieszmy! W przeciwnym razie nie będzie już Żydów do złapania”! Kilka minut później słyszeliśmy jęki i krzyki na zewnątrz, gdy rannych Żydów wleczono przez śnieg do stodół i stajni. Polowanie trwało całą noc”.

Poza obserwacją “zza firanki” i “zza płota” odnotować tu można niepokojące zachowania, na których temat Kowalski zachowuje wielką wstrzemięźliwość. Fakt, to żydowski, a nie polski głos – czy wobec niego też możemy zastosować “zwrot forensyczny”, cokolwiek miałby on w tym wypadku oznaczać?

Czy czytamy o Węgrowie, czy o Sokołowie, pojawiają się te same przeoczenia, niedopowiedzenia, których jedynym celem jest udowodnienie, że Polacy nie wzięli udziału w wyniszczeniu żydowskich sąsiadów w czasie likwidacji. Ten sam brak zaangażowania polskiej ludności widać – według autora – w Stoczku, a nawet w Kosowie Lackim. Gdyby Kowalski zainteresował się ostateczną likwidacją getta w Kosowie (która nie nastąpiła w lutym 1942 r. jak pisze autor, lecz w rok później, patrz s. 337), to dowiedziałby się o tym jak to żydowskiej dziewczynce udało się przeżyć nalot żandarmerii, lecz nie udało się jej przeżyć donosu polskich sąsiadów, którzy w mroku wypatrzyli (zapewne zza firanki) uciekające żydowskie dziecko i donieśli niemieckim policjantom, gdzie mają szukać niebezpiecznego wroga. Ale te dokumenty z jakiegoś powodu są przez autora pomijane.

Zresztą, po co mnożyć przykłady, które zadają kłam negacjonistycznym tezom Michała Kowalskiego. Wystarczy po prostu sięgnąć do rozdziału „Dalej jest noc” poświęconemu temu właśnie obszarowi. Tekst ten jest Kowalskiemu świetnie znany, gdyż to właśnie z niego wyciąga, „po uważaniu” jedne źródła, a inne decyduje się obejść szerokim łukiem. Oto garść cytatów, które pokazują jak bardzo chybiona jest teza Kowalskiego:

Można posłużyć się fragmentem ze Szragi Bielawskiego z Węgrowa: “Restaurator] Fiszel [Chudzik] wykopał kryjówkę dla rodziny pod podłogą swego domu. Kiedy zrobiło im się zbyt niewygodnie i ciasno leżeć pod podłogą, Fiszel wykradł się w nocy do pobliskiej wioski, w poszukiwaniu nowego ukrycia. […] zanim Fiszel wrócił, Polacy przeczesali dom i znaleźli jego żonę Tojbe i dziewczynki. Wezwali Gillera (podkr. nasze – JG i KM), który przyszedł i wywlókł tę czwórkę przed budynek. To było blisko naszego sklepu i słyszeliśmy każde słowo. Dzieci płakały i błagały Gillera: — Herr Giller, niech pan nam pozwoli żyć!…”.

Ze swojej kryjówki Sewek Fiszman był świadkiem następującej sceny: „Polacy wołali: «oddaj nam swoje buty!». A ona na to: «nie chcecie poczekać, aż mnie zabiją?»; na to Niemiec kazał jej zdjąć buty. No to ona spoliczkowała Niemca i zabili ją koło pompy. I wtedy Niemiec powiedział do Polaków — «teraz weźcie sobie jej buty»”

A może taki cytat z żydowskiego świadka zagłady Węgrowa: „Krzyki Żydów mieszały się z wrzaskami Niemców i śmiechem Polaków. Dzieci wołały do swoich matek: «Mama, ja nie chcę umrzeć! Ja nie chcę umrzeć!». Wszyscy wiedzieli, dokąd ich zawiozą i co się tam z nimi stanie. Przez cały dzień esesmani z ochoczą pomocą Polaków ładowali Żydów na otwarte ciężarówki, które odjeżdżały w stronę Treblinki”.

Ale można też przytoczyć słowa polskiego świadka, którego Kowalski nie dostrzegł – choć też pojawia się w świetnie mu znanym rozdziale „Dalej jest noc”. “W dniu likwidacji około godz. 14 żandarm określany jako „Hans” postrzelił uciekającego Żyda w pachwinę, po czym oddał karabin Witeckiemu i polecił mu dobić leżącego na ulicy człowieka. „Witecki podszedł do niego i chciał mu strzelić od przodu w głowę, więc żydziak nie mógł patrzeć, tylko kilkakrotnie się okręcał, a Witecki mu zachodził, aż mu się to sprzykrzyło się zachodzić i strzelił z karabina do niego w głowę z tyłu — zeznał po wojnie jeden ze świadków zdarzenia — to ja to wszystko naocznie widziałem, ponieważ to działo się na moim podwórzu i od początku wszystko widziałem”.

Ale dość cytatów; czytelników pragnących się dowiedzieć więcej o udziale Polaków w akcji likwidacyjnej w Węgrowie, odsyłamy po prostu do pierwszego tomu DJN, do studium poświęconemu powiatowi węgrowskiemu.

Wiele czasu i energii poświęciłam (KM) w ciągu ostatnich lat na przywrócenie polskiej pamięci tekstów oryginalnie wydanych w jidysz. Jednym z nich było świadectwo Simche Polakiewicza, z którego, jak się okazuje, obficie skorzystał również Kowalski. Szkoda, że nie dość często. Na s. 336 recenzowanego studium czytamy: “W końcu sierpnia [1942] w Sokołowie Podlaskim w wyniku plotek o nadchodzącej akcji likwidacyjnej w getcie wybuchła panika, a wielu Żydów zbiegło z miasta, by po kilkunastu dniach do niego powrócić”.

Z cytowanego zdania warto zapamiętać to, że na skutek paniki „wielu Żydów zbiegło z miasta” (tak naprawdę uciekła prawie połowa ludności getta), co wskazuje na iluzoryczność granic zamkniętego rzekomo getta. Po drugie, warto zwrócić szczególną uwagę na słowa: „by po kilkunastu dniach do niego [Sokołowa – KM] powrócić”. Pytanie, które może zadać sobie czytelnik tekstu Kowalskiego (oraz pytanie, które postawić sobie powinien autor) dotyczy powodów powrotu sokołowskich Żydów do skazanego na zagładę getta. Czy z lasów wypędził ich chłód nadchodzącej jesieni? Czy może uznali, że Niemcy zmienią swoją ludobójczą politykę? Nie, nic takiego. Polakiewicz – którego tym razem Kowalski nie cytuje – pisze otwarcie o przyczynach powrotu znękanych zbiegów:

“Porozrzucani po polach i lasach, Żydzi z Sokołowa ukrywali się w gęstych krzakach, wysoko na drzewach, w stogach siana i w wykopanych w ziemi jamach. Gdzie tylko można było się ukryć i schować przed jasnym dziennym światłem, tam ludzie szukali schronienia i ratunku. Wśród Polaków kwitła wrogość do Żydów. Chrześcijanie, sami prześladowani przez Niemców, z imieniem Boga na ustach zawarli pakt z mordercami, pakt wymierzony w Żydów. Po okolicy grasowały bandy rozbójników żądne „żydowskiego złota”. Prześladowały i polowały na błądzących po okolicy Żydów z kijami i nożami w rękach. Z pomocą polskim zbójom przyszli zbiegli z obozu w Suchożebrach i ukrywający się w lasach Rosjanie. Rabowali wszystko, zrywali nawet pieluchy z ciał maleńkich dzieci. Tylko nieliczne jednostki zbiegłe z getta natrafiły na Polaków o ludzkich uczuciach, którzy dali im kawałek chleba, łyk wody, a niekiedy nawet kryjówkę. Były to jednak niestety rzadkie przypadki”.

Jak ten cytat współgra z tezami autora o “braku zaangażowania polskiej ludności w proces likwidacji gett” pozostawiamy już wyobraźni czytelników. A może taka scena z dnia likwidacji Sokołowa, Kowalskiemu (i redaktorom tomu) do sztambucha:

“Gdy ciężarówki wypełnione po brzegi ludźmi z wielkim hałasem ruszyły w drogę do Treblinki, do bramy getta przyszło dwóch chłopów, prowadząc ze sobą śmiertelnie wystraszoną młodą kobietę.

Rozbalowana banda polskich chłopów krzyczała:

– Do getta! Do getta!

Na środku Małego Rynku kazali kobiecie w podartych ubraniach zatrzymać się. Stała załamana, ostatkiem sił trzymała się na nogach. Jeden z chłopów z krzyżem na szyi, który wystawał spod jego rozpiętej koszuli, zdjął czapkę i usłużnym tonem zwrócił się do Niemca z trupią czaszką na mundurze.

– Przyprowadziliśmy Żydówkę, która błąkała się pod drodze między wsiami”.

To tyle, jeżeli chodzi o komentarz do tezy o Polakach patrzących “zza płota”.

Na stronach 355-358 Michał Kowalski obszernie opisuje proces strażaków z Węgrowa oskarżonych o udział w likwidacji tamtejszego getta we wrześniu 1942 r. To znany proces, opisuję go zresztą (JG) w “Dalej jest noc”, a Kowalski – po raz kolejny – wybiera sobie z tekstu pasujące mu cytaty. To, co najbardziej przygnębiające, to fakt, że autor przyjmuje za dobrą monetę zeznania z sali siedleckiego sądu. Dowiadujemy się więc, że akt oskarżenia się posypał, że świadkowie zmieniali zeznania i przestali obciążać strażaków. Ale dlaczego zmieniali? Dlaczego większość oskarżonych (prawie wszystkich z wyjątkiem jednego) uniewinniono? Dlaczego zeznania dwóch kluczowych świadków żydowskich zostały odrzucone? Dlaczego Sąd Okręgowy w Siedlcach w sprawach “żydowskich” był dysfunkcyjny? Przecież odpowiedzi na te pytania zna każdy poważny badacz Zagłady. Ale to już Kowalskiego nie interesuje.

Jeżeli opis z „Dalej jest noc” nie przekonuje Kowalskiego (a to jednak powinno być stanowczo podkreślone) to wystarczyłoby sięgnąć do świetnej książki “The August Trials” (Procesy sierpniowe), Andrew Kornblutha, który o sądzie siedleckim pisze sporo. Między innymi przywołuje niedrukowane wspomnienia Władysława Grzymały, w tym czasie prokuratora w Siedlcach. Czytamy u Kornblutha: “Dla Grzymały, Żydzi byli etnicznymi i rasowymi wrogami narodu polskiego, którzy po wyzwoleniu, niewdzięcznie, zaczęli szkodzić swoim polskim współobywatelom”. A sam Grzymała ujął to w sposób następujący w swoich wspomnieniach: “Po wkroczeniu Armii Czerwonej do wszystkich większych miast Żydzi wyrastali z ziemi jak grzyby po deszczu. Może to dobrze świadczy o Polakach… że znaczna część [Żydów] przeżyła. Tylko nieliczne wyjątki [wśród Polaków] oddawały ich w ręce żandarmerii i to najczęściej w obawie o własne życie. Dlatego nie bez zdziwienia obserwowaliśmy masowy zaciąg ocalałych Żydów do UB i MO. Ich działalność w tych organizacjach rozpoczęła się od aktów zemsty na Polakach podejrzewanych o jakąkolwiek antypatię do współplemieńców. Mnożyły się tortury i aresztowania. Działania te wywołały z kolei kontrreakcję Polaków”. Tyle o sądzie siedleckim w czasie, gdy uniewinniano węgrowskich strażaków.

Na koniec garść drobniejszych błędów, które świadczą po prostu o niechlujstwie czy też braku wiedzy autora. Już na drugiej stronie (s. 333) dowiadujemy się, że powojenne losy Ernsta Gramssa, krwawego starosty skonsolidowanego powiatu “pozostają nieznane”. Nie jest to prawda, gdyż wiadomo, gdzie się Gramss po wojnie odnalazł. Jego losy badali niemieccy historycy m.in. Markus Roth, który swoje ustalenia zawarł w książce „Herrenmenschen: Die deutschen Kreishauptleute im besetzten Polen – Karrierewege, Herrschaftspraxis und Nachgeschichte”. A jeżeli Kowalski chciałby się również dowiedzieć, gdzie i kiedy Gramss umarł, to może się zwrócić po informację do obecnych recenzentów.

Na str. 334 autor cytuje Mendla Rzepkę, zmieniając mu nazwisko na „Rzepko” z nieznanego powodu (podobnie jak na str. 341 w przypisie 35 zmienia nazwisko Gołdy Hochberg na „Chochberg”). Rzepka w swojej oryginalnej relacji po hebrajsku wspomina współpracę polskiej policji z Niemcami, mówi o tym, że wprawdzie w Kosowie nie było getta (chodzi o to, że nie było ogrodzenia/muru, bo całe miasto było „żydowskie”), ale jeśli Żyd chciał opuścić miasto, mógł zostać zastrzelony przez Niemców lub polską policję. Podaje też, że Polacy wiedzieli o eksterminacji, bo ukraińscy strażnicy Treblinki przychodzili do nich pić alkohol i wtedy opowiadali co się tam dzieje. Podaje też, że polska policja brała udział w likwidacji kosowskiego getta, że Polacy plądrowali żydowskie mienie. Te cytaty z Rzepki w artykule Michała Kowalskiego się nie pojawiają.

Pisząc o Sokołowie, Kowalski powołuje się na relacje polskich świadków (w tym Sprawiedliwego wśród Narodów Świata), ale pomija relację polskiego policjanta, Ksawerego Jaroszuka, który brał udział w likwidacji getta. Dlaczego?

Reasumując: studium Michała Kowalskiego jest próbą obrony tezy, jakoby Polacy nie wzięli udziału w likwidacjach gett skonsolidowanego powiatu Sokolow-Wengrow. Gdybyśmy choć na chwilę założyli, że teza Kowalskiego o znikomej sprawczości Polaków w dniach akcji likwidacyjnych ma jakąkolwiek zasadność, to w sposób zasadniczy podważałoby to ustalenia autorów tomów “Dalej jest noc”, wśród których znajduje się trójka redaktorów (i współautorów) „Oto widać i oto słychać”.

Czy włączenie studium Michała Kowalskiego do omawianego tomu jest próbą rewizji poprzednich ustaleń? Czy po lekturze pracy Kowalskiego, D. Libionka, A. Skibińska i B. Engelking doszli do wniosku, że ich poprzednie wnioski i ustalenia badawcze dotyczące Miechowa, Biłgoraju i Bielska Podlaskiego, wymagają rewizji? Przecież wszystkie rozdziały DJN były spięte wspólną ramą metodologiczną, zapożyczoną z mojej (JG) poprzedniej książki “Judenjagd”. Jeżeli Polacy w Sokołowie i w Węgrowie nie mieli (prawie) nic wspólnego z akcjami likwidacyjnymi, to, rzecz jasna, to samo założenie należałoby rozciągnąć na inne miasteczka i powiaty będące przedmiotem badań Centrum w latach poprzednich. Ale, co pokazaliśmy powyżej, tekst Kowalskiego jest niesłychanie nieporadny, warsztatowo niedojrzały, tezy autora nie są w stanie wytrzymać pobieżnej choćby krytyki. Można się zastanawiać, czy redaktorzy uważnie przeczytali ten tekst? Czy w ogóle go czytali? Czy też dali młodemu, niedoświadczonemu historykowi „popłynąć” wprost na skały?

Gdyby studium Michała Kowalskiego ukazało się jako publikacja negacjonistów spod znaku Instytutu Pileckiego lub IPN, to nie byłoby w tym nic dziwnego, a my – nie podejmowalibyśmy z takim tekstem polemiki. Fakt, że tekst ukazał się jako publikacja Centrum Badań nad Zagładą Żydów, że został wprowadzony do naukowego mainstreamu, jest – gdyż na tym etapie nie chcemy zakładać złej woli – smutnym świadectwem zanikających standardów w polskiej nauce.

Lekturę tomu “Oto widać i oto słychać” zakończyliśmy na studium Michała Kowalskiego. Tak jak kropla octu psuje smak wina, tak omawiany tekst skutecznie odebrał nam ochotę do dalszej lektury tomu wydanego przez CBnZŻ.

Katarzyna Markusz

Jan Grabowski

Newsletter

Wpisz poniżej swój e-mail, a nie przegapisz najważniejszych artykułów!

About the Author

Katarzyna Markusz
Dziennikarka zajmująca się historią i kulturą polskich Żydów. Redaktor naczelna Jewish.pl.