Polscy Żydzi włączani są w tryby polskiej historii głównie wtedy, gdy taka narracja potrzebna jest do czegoś polskim nacjonalistom. W kwietniu o powstańcach z warszawskiego getta Andrzej Duda mówił: „to byli nasi”, chociaż nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Taką rozłączność polskich i żydowskich dziejów widać wyraźnie w wywiadzie, jakiego Helena Datner udzieliła Magdalenie Rigamonti w „Dzienniku Gazecie Prawnej”.
Kielka miesięcy temu w tej samej gazecie ukazała się rozmowa Rigamonti z ambasadorem Jakubem Kumochem. Został on przez dziennikarkę potraktowany jako ekspert w dziedzinie historii, badacz, znawca – chociaż nie miała do tego żadnych podstaw. Kumoch jest urzędnikiem żywo zainteresowanym rozwijaniem polskiej polityki historycznej, która z prawdą historyczną nie ma zbyt wiele wspólnego. Jego słowa, głoszone przez niego hasła, nie są przez dziennikarzy konfrontowane, sprawdzane. Przyjmuje się je jako coś pewnego i oczywistego.
Tak samo reagowała na nie Rigamonti, która pozwalała Kumochowi – człowiekowi bez żadnego wykształcenia historycznego – kwestionować ustalenia profesjonalnych badaczy. Kumoch powoływał się przy tym na słowa historyka Szymona Datnera. Nie robił tego po raz pierwszy. Dlatego jego córka, Helena Datner, postanowiła zabrać w tej sprawie głos. „Rzeczywistość przedstawiona przez ambasadora jest niezgodna z rzeczywistością historyczną” – powiedziała już na wstępie rozmowy.
Wywiad zaczyna się i kończy rozważaniem na temat liczby 200 tys. Żydów, do których śmierci przyczynili się – w sposób pośredni lub bezpośredni – Polacy. Helena Datner stwierdza wprost, że „liczba 200 tys. jest jak najbardziej możliwa i raczej minimalna”. To pierwsza polska badaczka, która publicznie staje po stronie tych ustaleń. W ramach obecnej polskiej polityki historycznej są one dezawuowane nie tylko przez Kumocha, ale przez niemal cały aparat państwowy – od urzędów zajmujących się historią, po powiązane z partią rządzącą media.
Nie o liczby jednak chodzi, a o stosunek do Żydów. Kiedy Helena Datner mówi Magdalenie Rigamonti, że dziś pewnie bałaby się powiedzieć podróżnym w pociągu, że jest Żydówką, dziennikarka nie zauważa tak ważnego wyznania. Równie dobrze historyczka mogłaby w tym momencie wyznać, że na obiad ugotowała pierogi z serem. Tak samo jest to dla dziennikarki ciekawe. A przecież wyznanie o strachu, i to strachu w pociągu, jest w kontekście historycznym niezwykle istotne. Kiedyś Żydzi w tych pociągach ginęli.
Rywka Starec w 1945 r. miała 24 lata, a na ręce wytatuowany numer obozowy 49534. W czerwcu wróciła z obozu, ale w dokumentach nie podano z którego. 29 czerwca 1945 r. Jakub Modliński i Izrael Zylbersztajn w Lublinie odebrali od Jointu “amerykańskie dary” dla Żydów w Białej Podlaskiej. Obaj pociągiem dojechali do Łukowa. Następnego dnia wsiedli do pociągu do Białej Podlaskiej. Na stacji w Sieniawie do Modlińskiego i Zylbersztajna dosiadła się Rywka Starec, która chciała jechać do rodzinnego Międzyrzeca Podlaskiego. Do tego samego wagonu wsiadło jeszcze dwóch mężczyzn “w kolejowych czapkach”. Po przejechaniu jednego kilometra Polacy wyciągnęli rewolwery i bez ostrzeżenia zaczęli strzelać do trójki Żydów.
Zylbersztajn został ranny w lewą rękę i kark, mimo to wyskoczył z pociągu, co uratowało mu życie. Modliński zginął na miejscu. W jego klatkę piersiową oddano 10 strzałów. Polacy zabrali mu buty, a ciało wyrzucili z pociągu. Ponieważ sprawcom skończyły się kule, dziewczynie poderżnęli gardło nożem. Jej zwłoki pozostawili w wagonie. Odkryto je na stacji w Międzyrzecu, gdzie na powrót Rywki czekali krewni i przyjaciele.
W podobny sposób po wojnie w polskich pociągach z rąk polskich obywateli zginęły setki Żydów. Jeżeli dziś, w XXI wieku, polska Żydówka znów czuje w takiej sytuacji strach – może nie przed śmiercią, ale jednak przed czymś złym – to jak to o nas świadczy? Co to mówi o naszym kraju? I dlaczego dziennikarka dużej polskiej gazety tego nie dostrzega?
Dostrzega, a raczej wyobraża sobie nieistniejące, „strony” spory o historię. Jej zdaniem jedna strona mówi o Polakach mordujących Żydów, a druga strona o Sprawiedliwych. Ten podział jest sztuczny i kompletnie fałszywy. Gdyby Magdalena Rigamonti czytała książki profesjonalnych historyków, wiedziałaby, że są tam historie zarówno tych Polaków, którzy ratowali, jak i tych którzy krzywdzili Żydów. Jest tam pełen obraz, zestawienie różnego rodzaju postaw. Naprzeciwko tych publikacji staje następnie niemal cały aparat państwowy – od ambasadorów po media – który twierdzi, że te fakty są nieprawdziwe. Jak pojedynczy badacz może walczyć z taką machiną propagandy? I jakim cudem można taką linię podziału nazywać stronami?
Dziennikarka sama dzieli historię na osobne dzieje Żydów i Polaków. Nie przychodzi jej do głowy, że Żydzi ginęli w Katyniu oraz byli masowo wywożeni na Syberię. Te doświadczenia wydają jej się wyłącznie polskie. Dziwi się, że Żydzi spodziewali się po wojnie sprawiedliwego ustroju. Nie wie o przedwojennej dyskryminacji, o antysemityzmie, o przemocy na uniwersytetach oraz w małych sztetlach, o powszechnej niechęci do Żydów. Jeżeli ktoś przetrwał koszmar dwudziestolecia międzywojennego, jeżeli przeżył obozy lub ucieczkę z getta, i pojawiały się obietnicy (nawet złudne) równości, to chciał w nie wierzyć. Ta wiara została niedługo później skonfrontowana z przykrą rzeczywistością, ale w 1945 r. nikt nie przewidział 1968.
Czytając ten wywiad miała wrażenie, że pewna ważna rzecz nie przebiła się jeszcze do powszechnej świadomości. Trudno mówić o jasnym podziale na dobrych i złych ludzi, na ofiary, sprawców i świadków. Bywało przecież, że ktoś był jednocześnie bohaterem polskiego podziemia, ratującym Polaków z opresji, i w tym samym czasie robiącym krzywdę Żydom. Ta sama osoba mogła być polskim więźniem obozu koncentracyjnego i jednocześnie przyczynić się do śmierci żydowskich współwięźniów. Ludzie zachowywali się różnie w czasie wojny, a złe rzeczy robili niekoniecznie po to, by przeżyć, ale czasem ze zwykłej nienawiści lub antysemityzmu.
Istotnym wątkiem w wywiadzie są Sprawiedliwi i to, że Szymon Datner w 1968 r. wydał książkę „Las Sprawiedliwych”. „Ojciec okłamywał siebie i zakłamywał historyczną prawdę” – mówi o tej publikacji Helena Datner. Tłumaczy, że chciał być akceptowany. To nie jest odosobnione uczucie. Wielu ocalałych z Holokaustu Żydów chciało po wojnie już się nie wyróżniać, wtopić w polskich tłum. Zostawali przy „aryjskich” nazwiskach, w grudniu ubierali choinki, dzieciom nie wspominali o żydowskim pochodzeniu. Nie chcieli się wyróżniać, bo nie chcieli narażać się już więcej na żadne niebezpieczeństwo. To, że dziś ktoś może bać się w pociągu wspomnieć o swoim żydowskim pochodzeniu, pokazuje, że tamte obawy były jak najbardziej uzasadnione.
Dobrze, że taki wywiad się ukazał. Szkoda, że zrobiła go ewidentnie nieprzygotowana dziennikarka. Szkoda też, że z drukowanej wersji zniknęło zatwierdzone w autoryzacji zdanie, wypowiedziane przez Helenę Datner: „Gross napisał książkę o polskich sprawcach, a przeciwko niemu stanął aparat państwa, podobnie jak teraz przeciwko Engelking i Grabowskiemu. A oni tylko konstatowali fakty, które mają pełne potwierdzenie historyczne”. Być może te fakty nie wszystkim odpowiadają.
Katarzyna Markusz