Jan Grabowski: Bicie głową w mur

Książka "Polacy, nic się nie stało" Jana Grabowskiego

“Polacy, nic się nie stało. Polemiki z Zagładą w tle” to nowa książka prof. Jana Grabowskiego, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Austeria. Poniżej publikujemy wstęp autora do tej publikacji.

książka "Polacy, nic się nie stało" Jana Grabowskiego

W życiu historyka publicystyka stanowi zazwyczaj wąski margines pracy zawodowej. Od czasu do czasu wyspecjalizowane badania przebijają się poza kordon obojętności i braku zainteresowania szerszych rzesz czytelników stając się przedmiotem sporów w przestrzeni publicznej. Bywa też tak, że na prośbę wydawcy włączamy się w promocję nowo wydanej książki – stąd wywiady, wieczory autorskie, czasem jakaś notatka w prasie. I to by było na tyle. Sprawy mają się zupełnie inaczej z badaczami Zagłady zajmującymi się historią wymordowania polskich Żydów. W Polsce, to właśnie na tym polu (minowym bardziej niż badawczym) każdy zdaje się być ekspertem. Prace historyków zmagających się z najtrudniejszymi tematami tego okresu wywołują skrajnie silne reakcje czytelników, dziennikarzy oraz, co gorzej, polityków. W wyniku tego historyk Zagłady nolens volens staje się zakładnikiem debat, w których to emocje, a nie rozsądek i wiedza grają pierwsze skrzypce. Debat, w których wielu traktuje historię, lub raczej mity o historii, instrumentalnie, jako swego rodzaju religię.

Zebrane w tym tomie artykuły, wywiady, recenzje i teksty polemiczne dotyczą kilku tematów, których wspólną osią, wspólnym mianownikiem, jest Zagłada i pamięć o Zagładzie. Teksty te wiążą się z moją pracą badawczą, zazwyczaj z książkami, których tezy wymagały obrony na łamach prasy codziennej. Zdarza się, że niektóre argumenty i cytaty powtarzają się w przytaczanych publikacjach. Nie będę za to przepraszał. Wręcz odwrotnie, za Gombrowiczem powiem: „co warto powiedzieć raz, warto jest powtórzyć”. W wypadku polskich sporów o Zagładę być może pewne argumenty warto powtarzać codziennie.

Judenjagd

Na przestrzeni wielu lat zdarzyło mi się nieraz dotykać kwestii wzbudzających polemiczne napięcie, czasem wręcz agresję. Dotyczyło to takich tematów jak szmalcownictwo, rabunek mienia żydowskiego, kolaboracja, czy też wrogie nastawienie polskiego podziemia do Żydów. Z początku obowiązywało pewne decorum: maile, listy, dyskusje i polemiki nie wykraczały poza ramy dobrego tonu, pozostawały w granicach tego, co nazywamy dyskursem cywilizowanym. Sprawy wzięły inny obrót po publikacji Judenjagd. Czyli studium losów żydowskich w powiecie Dąbrowa Tarnowska, które wydałem po polsku w 2011 roku. Rzecz ukazała się w znacznie zmienionej wersji angielskiej w dwa lata później jako Hunt for the Jews. Śledząc indywidualne trajektorie Żydów walczących o przetrwanie na terenie niewielkiego powiatu południowo-wschodniej Polski, starałem się również zrozumieć dynamikę niemieckiego terroru oraz miejsce i udział wielu, bardzo wielu, Polaków w niemieckim schemacie wyniszczenia narodu żydowskiego. Książka (przyjęta ciepło przez badaczy Zagłady) wywołała wściekłość „prawdziwych patriotów” – co było zresztą łatwe do przewidzenia. Wtedy po raz pierwszy mogłem tak naprawdę docenić – i podziwiać z bliska – siłę ignorancji i nienawiści połączonej z nacjonalistycznym ferworem.

Dziś, z perspektywy kolejnej dekady, zdaję sobie sprawę, że był to jedynie pomruk zapowiadający nadejście brunatnej fali, która teraz podchodzi nam wszystkim do gardła. Dla nacjonalistów różnej maści oraz dla ich zradykalizowanych braci na skrajnej prawicy, badania dotyczące udziału Polaków w Holokauście są czymś niedopuszczalnym, obrazoburczym i skandalicznym. Trzeba dodać, że ich wiarę w mit niewinnej Polski niejednokrotnie podzielają ludzie o bardziej umiarkowanych poglądach – stąd ataki na niezależnych badaczy należących do tak zwanej Nowej Polskiej Szkoły Holokaustu przybierają na sile i – co smutne – spotykają się z cichym przyzwoleniem tych, którzy z faszystami tak na co dzień nic wspólnego nie mają.

Dalej jest noc

O ile za rządów partii demokratycznych, polskie państwo odnosiło się do badaczy „trudnych” kwestii w stosunkach polsko-żydowskich z dużą rezerwą (nieraz wręcz z niechęcią), o tyle po dojściu do władzy nacjonalistów spod znaku PiS, sprawy nabrały tempa, a władza pokazała zęby. Pierwszy atak poszedł na muzea. Zaczęło się od przejęcia Muzeum II Wojny Światowej, z którym musiał pożegnać się prof. Paweł Machcewicz wraz ze współpracownikami. IPN, oddany w ręce prawicowych radykałów i obficie dofinansowany z budżetu, stał się tępym narzędziem do utrwalania partyjnej narracji historycznej. Marginalne dotąd organizacje, w rodzaju „Reduty Dobrego Imienia”, weszły na ministerialne salony, a towarzyszyła temu proliferacja różnych „narodowych” zakładów pracy chronionej, w rodzaju Instytutu Pileckiego, Instytutu do Walki z Antypolonizmem czy Instytutu Dmowskiego. Na front walki ideologicznej władze rzuciły cały szereg fundacji, bezpośrednio i pośrednio powiązanych z budżetem państwa, których celem jest zasilanie pieniędzmi nacjonalistycznych projektów w sferze pamięci. Podobnie intensywnego ataku na polską historię nie odnotowano nigdy wcześniej. Polityka „godnościowa” święci dziś tryumfy i nie bierze zakładników.

To właśnie w takiej atmosferze, wiosną 2018 r., ukazało się dwutomowe studium Dalej jest noc, poświęcone losom Żydów podczas okupacji, w wybranych dziewięciu powiatach okupowanej Polski.

Dwa tomy operujące dość hermetycznym, naukowym językiem, tysiąc sześćset stron, trzy tysiące kilkaset przypisów, dziewięciu autorów, jednym słowem – poważne przedsięwzięcie. Metodologicznie, praca wspierała się o Judenjagd, a jednym z celów wspólnej pracy była weryfikacja moich wcześniejszych ustaleń dotyczących powiatu Dąbrowa Tarnowska. We własnym zakresie chciałem się dowiedzieć czegoś więcej: czy i do jakiego stopnia nasze ustalenia mogłyby stać się podstawą do wyciągania wniosków bardziej ogólnych, dotyczących reszty okupowanych ziem polskich. Praca nad tymi tomami trwała szereg lat, odwiedziliśmy dziesiątki archiwów na trzech kontynentach i dotarliśmy do mnóstwa nieznanych wcześniej źródeł. Ogromne studium ukazało się, jak już wspomniałem, w 2018 r., w samym środku awantury o „Polskie prawo o Holokauście” (jak na świecie nazwano skandaliczną ustawę o IPN).

Jedną z podstawowych różnic między Dalej jest noc, a większością innych studiów poświęconych Żydom walczącym w ukryciu o przetrwanie, była próba kwantyfikacji skali opisywanych zjawisk. W literaturze przedmiotu najczęściej operuje się zwrotami „wielu”, „czasem”, „niektórzy”, „sporo”, „nieliczni”. Tu, po raz pierwszy postawiliśmy czytelnika twarzą w twarz z konkretnymi liczbami. Tylu a tylu Żydów zginęło w takich, a nie innych okolicznościach. Tylu a tylu Polaków przyczyniło się do ich śmierci, a tylu im pomagało. Tego rodzaju podejście, które stosowane jest w badaniach mikrohistorycznych pozwala nam na wyciąganie wniosków uogólniających, na stawianie hipotez. I właśnie ten wymiar, konkretny wymiar ludobójstwa, w którym niepoślednią rolę odegrali Polacy, okazał się czymś absolutnie nie do przyjęcia dla oficjalnej polskiej narracji o Zagładzie.

Szacunki

Udział, czy też współudział Polaków w Zagładzie to bez wątpienia temat, który wywołuje najsilniejsze reakcje – tak wśród zwykłych czytelników, jak i wśród klasy politycznej. Dziesięć lat temu, w zakończeniu Judenjagd pisałem:

Jak dziś wiadomo, bardzo nielicznym – około 40–60 tys. – udało się dotrwać do końca okupacji niemieckiej w ukryciu. Jeżeli założymy (a w tej mierze wśród badaczy panuje konsensus), że ucieczką ratowało się około 10% ludności żydowskiej (w skali całej Generalnej Guberni chodzi tu o 250 tys. ludzi), to pozostaje pytanie, czy te 200 tys. późniejszych ofiar Judenjagd było od początku bez szans? Materiały przedstawione w książce dają częściową odpowiedź na to pytanie. Część Żydów błąkających się po lasach, schowanych w bunkrach i ziemiankach, ukrytych po stodołach i strychach u polskich sąsiadów dożyłaby zapewne wyzwolenia, gdyby nie splot tragicznych okoliczności. Gdyby nie to, że w oczach znacznych odłamów społeczeństwa polskiego życie żydowskie przestało w pewnym momencie przedstawiać jakąkolwiek wartość, gdyby nie to, że wszelkie próby pomocy Żydom były tak bardzo niebezpieczne, gdyby nie to, że udzielenie Żydowi pomocy, przez wielu poczytywane było za grzech lub gorzej – za przestępstwo, wielu spośród żydowskich rozbitków mogłoby dotrwać do końca okupacji.

Gdybym miał dziś przygotowywać do druku nowe wydanie Judenjagd, to pewnie przeprawiłbym liczbę 40–60 000 ocalałych na 30 000, a „Generalną Gubernię” – na okupowaną Polskę. Ale to szczegóły; reszta nie straciła nic na aktualności. Wtedy po raz pierwszy postawiłem hipotezę, że być może Polacy ponoszą odpowiedzialność pośrednio (donos) lub bezpośrednio (mord) za śmierć 200 000 Żydów. Szacunki liczb ofiar są ważne, to one zakreślają horyzont ludzkiego cierpienia, który jest przedmiotem naszych badań. Musimy być w stanie zakreślić skalę i wymiar zbrodni: 10, 100, 1000 czy milion ofiar, to nie trywialne różnice w zerach po przecinku. Do dziś nie wiemy, jakie były straty narodu polskiego (ujętego w kategoriach etnicznych, rasowych): 2,2, 2,7 czy też 3 miliony ludzi. Podobnie rzecz się ma z ofiarami powstania warszawskiego – szacunki zaczynają się w okolicach 100, a kończą na 200 tysiącach. I nikomu to w zasadzie nie przeszkadza. Nie słyszałem, żeby ktoś z tytułu rozbieżności opinii na ten ważny temat kruszył kopie. Wiadomo przecież, że w najlepszym wypadku poznamy jedynie rząd wielkości ludzkiej tragedii. Wielka tragedia, wielkie liczby – co do tego nie ma wątpliwości. Wiadomo też, że nigdy nie będziemy w stanie precyzyjnie określić liczby Żydów wymordowanych bądź zadenuncjowanych przez Polaków. Większość zginęła w ukryciu, a ich śmierć stała się dobrze strzeżoną tajemnicą polskich sąsiadów. Trudno też o ostateczne dowody na to, kto doniósł na kogo. Można by jednak założyć, że tego rodzaju szacunki zostaną potraktowane w ten sam sposób, w jaki potraktowano szacunki dotyczące polskich ofiar wojny. Byłoby to jednak błędne założenie. W wypadku Polaków, morderców bądź donosicieli, rzecz wygląda zgoła inaczej. Tutaj, jak się okazało, trzeba chirurgicznej precyzji – inaczej hipoteza jest skazana na samotną śmierć.

Jest rzeczą oczywistą, że postęp badań naukowych pozwala historykowi na weryfikację czy też na modyfikację wcześniej stawianych hipotez. W tym wypadku, moje szacunki liczby żydowskich ofiar polskiego współudziału w Holokauście też podlegały pewnej ewolucji. Wiązało się to przede wszystkim z lepszym zrozumieniem niemieckiej strategii ludobójstwa. O ile pisząc Judenjagd brałem wyłącznie pod uwagę liczbę ofiar podczas tak zwanej trzeciej fazy Zagłady, czyli po likwidacji gett, to z czasem zacząłem zastanawiać się nad rolą Polaków w samych Akcjach Likwidacyjnych. Te krwawe likwidacje, w czasie których ginęło zazwyczaj około 10% ludności żydowskiej (a znamy takie wypadki, gdzie na miejscu, jednego dnia, w czasie likwidacji wymordowano połowę ludności getta) i w których brali udział strażacy, policja granatowa, polscy „gapie”, czy junacy z Baudienstu, w sposób zasadniczy zmieniały wcześniejsze szacunki. Być może – nie waham się tego dziś stwierdzić – te 200 000 żydowskich ofiar to bardzo ostrożny szacunek, który z czasem przyjdzie nam podwyższyć?

Łatwo sobie wyobrazić, że postawiona przez mnie hipoteza wywołała wśród „prawdziwych patriotów” wściekłość. O ile liczyłem się z falą nienawiści ze strony nacjonalistów spod znaku Polski niewinnej, to niechętne, potem wrogie, a w końcu nacechowane agresją reakcje zaprzyjaźnionych badaczy, ludzi, z którymi pracowałem przez prawie dwadzieścia lat, były dla mnie szczególnie bolesne. I z początku niezrozumiałe. Przecież prawem i przywilejem historyka jest, u licha, stawianie hipotez naukowych. Skąd więc ta reakcja? Skąd uporczywie ponawiane żądania zdystansowania się od zespołu badawczego, którego byłem od lat członkiem („masz zastrzec, że mówisz wyłącznie we własnym imieniu!”), skąd próby zdezawuowania mojego warsztatu wobec zaprzyjaźnionych historyków?

Dość przekonywujące wyjaśnienie tego stanu rzeczy znalazłem w książce Bożeny Keff. Odnosząc się do nastawienia liberalnych polskich mediów, Keff pisze:

są [one] skłonne czasami omówić poszczególne negatywne przypadki antysemityzmu. Rzecz właśnie w tym, że w nurcie „prawdy polubownej” mogą się pojawić tylko pojedyncze przypadki. Może być ich wiele, lecz nie mają prawa się zsumować. Działa tu prawo nieskończonej indukcji: tu przypadek i tam przypadek, ale nigdzie ich konstelacje nie tworzą w tym ujęciu reguły. Sumy nie ma i być nie może, bo nie można przejść od poszczególnych przypadków do syntezy, gdyż ta musiałaby coś orzec na temat wzorców polskiej kultury, o jej nasyceniu treściami antysemickimi. Tego zrobić się nie da, bo prawda jest przedstanowiona i ma mieć wymowę pozytywną. Dlatego jeśli podzielamy dyskurs „polubownej prawdy”, nadal musimy respektować „regulamin gościa”. Dużo bardziej niż z uczuciami mniejszości należy liczyć się z uczuciami większości, co zazwyczaj oznacza, że nie wolno naruszać w istotny sposób [wyróżn. moje – JG] mitów większości na własny temat.

Pisanie o trudnej historii polsko-żydowskiej przypomina bicie głową w mur. Nie znaczy to, oczywiście, że nie warto bić głową w mur (byłbym ostatnią osobą udzielającą takiej rady) – ale warto zdać sobie sprawę z kosztów tego rodzaju strategii. Pytania stawiane w roku 1945 przez Kazimierza Wykę do złudzenia przypominają te zadawane ponad czterdzieści lat później przez Jana Błońskiego, a te z kolei niewiele różnią się od dyskusji toczonych obecnie, w trzeciej dekadzie XXI wieku. Siedemdziesiąt pięć lat wyparcia, negacji i odporu. Nigdy nie byłem tego bardziej świadom, niż w czasie porządkowania papierów mojego zmarłego Ojca. Natrafiłem wówczas na Jego list z września 1973 r. zaadresowany do Kazimierza Koźniewskiego, podczas wojny bohaterskiego żołnierza podziemia, a za PRL-u wpływowego, reżimowego, pisarza.

Ojca list sprzed pół wieku był reakcją na artykuł Na zbiegu ulic Anielewicza i Lewartowskiego, dotyczący stosunków polsko-żydowskich podczas wojny, który Koźniewski ogłosił wówczas w „Odrze”. Czytając pożółkły maszynopis, kopię przebitą przez kalkę maszyny do pisania, miałem poczucie déjà vu. W liście Ojca zawarte zostały bowiem wszystkie problemy i pytania, które i dziś napawają mnie wielką troską. Na dobrą sprawę list ten można by dziś opublikować bez najmniejszych zmian i uznać za jak najbardziej aktualny komentarz do chwili obecnej. Dlatego też zdecydowałem się zamieścić list Ojca na samym początku tego tomu. Plus ça change, plus c’est la même chose – im więcej się zmienia, tym bardziej to jest to samo – jak mawiają Francuzi.

Jan Grabowski, Ottawa-Warszawa, październik 2020

Książkę można zamówić na stronie Wydawnictwa Austeria https://austeria.pl/produkt/polacy-nic-sie-nie-stalo-polemiki-z-zaglada-w-tle

Newsletter

Wpisz poniżej swój e-mail, a nie przegapisz najważniejszych artykułów!