Niech zostanie chociaż ślad

Wydobycie macew w miejscowości Smereczne, 12.08.2021, fot. Jacek Koszczan/Sztetl Dukla

Z Wiesławem Żyznowskim, przedsiębiorcą angażującym się w ratowanie pamięci o łemkowskiej wsi Smereczne, inicjatorem i fundatorem przeniesienia odnalezionych macew na cmentarz w Dukli, rozmawia Joanna Sarnecka.

Wiesław Żyznowski

Chciałabym pana zapytać o wieś Smereczne – to duża inicjatywa lokalna. Pamięć, upamiętnianie, Beskid Niski – co jest głównym obszarem pana zainteresowań?

Wraz z żoną, Urszulą Żyznowską, prowadzimy wydawnictwo „Żyznowski”. Publikujemy książki o wybranych regionach, małych ojczyznach – dość często są to historie prywatne. Naszą wyjściową specjalizacją była Wieliczka i jej okolice. Jak dotąd wydaliśmy około dziesięciu książek na ten temat. Dopiero po jakimś czasie zajęliśmy się – już wtórnie – Łemkowszczyzną i środkowym Beskidem Niskim.

Około 25 lat temu zostałem właścicielem wsi Smereczne, ujął mnie jej bajkowy urok. Kilka lat później nabyliśmy nieopodal prawdziwą chyżę, z 1909 roku, którą przysposobiliśmy do współczesnego, całorocznego życia, choć w naszym przypadku głównie letnio-wakacyjnego.

Powoli zaczęliśmy poznawać miejscowych ludzi, przede wszystkim Łemków – ich mentalność, kulturę i historię. Wszystko to spowodowało, że z coraz większym zaangażowaniem zajmowaliśmy się Łemkowszczyzną, uwzględniając w tej aktywności także wydawanie tekstów i książek na wybrane tematy. Pomagamy również w ocalaniu pozostałości po Łemkach.

Tak, przyznaję, że państwa publikacje są ważne, a zarazem niezwykle pięknie i starannie wydane. Chciałam dopytać jednak o wieś Smereczne. W okolicy wiele mówi się o tym, że planuje pan rekonstrukcję wsi. Jakie są pana zamierzenia wobec tej miejscowości?

Chętnie o tym opowiem. W bardzo skąpej literaturze na temat Smerecznego – skąpej przynajmniej do wydania książki o tej wsi przez Aleksandra Chudyka, który w młodości był jej mieszkańcem – powtarza się stwierdzenie, że nie zostały tam właściwie żadne artefakty oprócz przydrożnego krzyża. Powodem takiej sytuacji jest fakt, że przetoczył się tam walec frontu radziecko-niemieckiego, a później pegeer dopełnił reszty, skutecznie niszcząc pozostałości dorobku materialnego, który tam jeszcze został po wojnie.

Wbrew pozorom trochę artefaktów jednak ocalało. Najczęściej są one ukryte w ziemi – a przez to trudniej dostępne dla tych, którzy chcieliby je sobie zabrać albo zniszczyć – lub z niej uformowane, jak tarasy uprawne, i dlatego przetrwały. Kilka lat temu postanowiłem o to wszystko zadbać. Szymon Modrzejewski z zespołem odnowili przydrożny krzyż. Było to możliwe między innymi dlatego, że przez długie lata opiekowali się nim potomkowie smereczan, w tym rodzina Goczów z Zyndranowej.

Jan Buriak z Olchowca, usunąwszy warstwę ziemi zepchniętą przez pracowników pegeeru na ruiny niemieckiej kasarni [pozostałości niemieckiej strażnicy z drugiej wojny światowej], odkrył je, przy jej budowie był zresztą zmuszony pracować jego ojciec Teodor. Są tam fundamenty kasarni z piwnicą i pozostałości po zabudowaniach, takich jak stajnia, latryny, zbiornik z nieczystościami, rynsztok, który był przykryty macewami, czy studnia.

Nieocenieni i niezastąpieni studniarze – pan Stanisław i jego syn – wyczyścili i odremontowali wszystkie studnie, które dotychczas znaleźliśmy, tę poniemiecką i te wiejskie. Wodę można by już czerpać ze wszystkich. Zabezpieczymy je dla przyszłych pokoleń, do jednej wiejskiej dobudujemy nasadę i żuraw, będzie można z niej korzystać, a i ta przy kasarni również będzie dostępna.

Te kamienne zabytki często powstały wcześniej niż chałupy – które przecież odbudowywano po pierwszej wojnie światowej – niektóre wykopano na pewno w XIX wieku. Wcześniej ludzie czerpali wodę z potoków. Nie wszystkie gospodarstwa miały własne studnie – z jednej korzystało zwykle kilka rodzin. Są też kamienne przyczółki mostu, który prowadził z Tylawy do Smerecznego, zamierzamy je uratować i zachować. Ocalało też trochę tarasów uprawnych, niezniszczonych przez pegeer, które gospodarze pracowicie formowali przez stulecia. Niestety większość z nich porastają dziś drzewa, a kwestia ich wycięcia jest dyskusyjna.

Zachowało się także kilka chałupnisk, których pegeer nie zniszczył spychaczami – chyba tylko dlatego, że ich nie znalazł. Oczyściliśmy je z zieleni i także zamierzamy je wyeksponować. Być może postawimy na nich ściany oryginalnej chyży, które przeniesiemy z innej wsi łemkowskiej i zadaszymy. Niektóre dawne elementy wsi znowu stałyby się częścią jej krajobrazu. Na szczęście nie wszystko przepadło – wioskę nadal przecina oryginalna droga, będąca wytworem kilkusetletniego wysiłku ludzi oraz zwierząt domowych. W jakiejś części zamierzamy usunąć porastające ją zarośla. Oczywiście wszystkie szlachetne drzewa zostaną. Będzie można przejść się kawałkiem tej drogi, jak dawniej.

Podczas tych wszystkich prac znajdujemy także setki drobnych metalowych, czasem drewnianych, a nawet skórzanych przedmiotów – niekiedy kompletnych, choć częściej są to fragmenty – które będziemy chcieli wyeksponować nie tyle jako okazy muzealne, ile ocalałe przed zatratą ze zwykłego barbarzyństwa. Remontujemy zgodnie z zasadą minimalnego ingerowania w materię oryginalną, nie odbudowujemy niczego przez burzenie i stawianie na nowo.

A czy gromadzi pan także historie, wspomnienia, opowieści o Smerecznem?

Próbowałem to robić systematycznie w latach dziewięćdziesiątych. W tym celu nawiązałem nawet współpracę z Tadeuszem Kiełbasińskim, ale porzuciliśmy projekt, kiedy się dowiedzieliśmy, że pracuje nad tym Aleksander Chudyk, który, o czym już wspomniałem, napisał bardzo wartościową książkę. Dziś natomiast, gdy tylko mam możliwość zebrania jakichś dodatkowych wspomnień, okruchów historii, publikuję je przyczynkowo w periodyku Magury lub gdzie indziej.

Ostatnio przeprowadziłem serię rozmów z Marią Kotys, młodszą siostrą Aleksandra Chudyka, i w jakiejś formie planuję je opublikować. Nawiązałem także kontakt z panem Aleksandrem, zachęcając go do napisania suplementu do „Smerecznego na Łemkowszczyźnie” – nadal pozostało tam trochę kwestii, które można postarać się ocalić. Mam nadzieję, że pan Aleksander znajdzie na to siły i czas, a przede wszystkim, że w pamięci jego i innych żyjących smereczan nadal żywe są te informacje.

Z pomocą Łesi Chomycz – nieocenionej dla szerzenia wiedzy o spuściźnie Schulza – szukam archiwisty także na Ukrainie, który w archiwum we Lwowie zebrałby materiały na temat Smerecznego, a przy okazji może także Wilszni, Olchowca i Ropianki.

Czy to jakieś konkretne tematy, których autor chciał uniknąć w poprzedniej książce, czy po prostu objętość książki nie pozwalała na zamieszczenie wszystkich informacji?

Na temat każdej wsi można by napisać wiele książek. My w wydawnictwie opublikowaliśmy o wsi Siercza już jedną dość dużą monografię i drugą znacznie poszerzoną – niezwykle obszerną, ale i ona nie wyczerpała tematu, niech więc powstają kolejne prace.

Sądziłam, że może to trudne tematy, które musiały poczekać na właściwy moment.

Nie – ani Aleksander Chudyk, ani my w wydawnictwie nie unikamy trudnych tematów, choć poszukiwaczami sensacji też nie jesteśmy. Wydaliśmy kilka innych książek o Łemkowszczyźnie, między innymi monografię Olchowca autorstwa Mikołaja Gabły. Na wielu stronach porusza on trudne tematy, a co więcej – odnosi się do konkretnych sytuacji, miejsc i ludzi. Już sam tytuł “Olchowiec Łemków utracony” niejednemu może się wydawać kontrowersyjny.

Pytałam o te historie nie bez powodu. Skoro w Smerecznem nie chce pan zanadto ingerować w tę historyczną materię, to może tak się zdarzyć, że dla wielu osób odwiedzających to miejsce jego historia nadal będzie milczała. Czy potrzeba jakiegoś szczególnego sposobu, żeby mogła w pełni wybrzmieć?

Postanowiliśmy, że gdy już uporamy się z konserwacją artefaktów, stworzymy, a później utrzymamy dwie ścieżki historyczne – wiejską i okupacyjną. Będzie można przejść fragment prawdziwej wiejskiej drogi, którą chodzili smereczanie, zatrzymać się przed zrekonstruowaną chyżą stojącą na kamiennej skarpie, zbudowanej przez człowieka tuż nad nią, wiadrem zaczerpnąć wody z kamiennej dziewiętnastowiecznej studni, zadumać się nad marnością i szlachetnością ludzkiego losu. Obiektom będą towarzyszyć odpowiednie opisy.

Z moich edukacyjnych doświadczeń wynika, że są to rzeczy bardzo potrzebne. Prowadząc warsztaty w tamtej okolicy, ze zdziwieniem odkrywam, że młodzież niewiele wie o tym, kto tu mieszkał i jakie były powojenne losy Łemków. To, co pan robi, jest zatem bardzo potrzebne.

Dziś jest kilkadziesiąt łemkowskich wsi, nazywanych czasem nieistniejącymi, choć one przecież istnieją – są tylko niezamieszkałe. W niektórych zamieszczono, bardziej symboliczne niż realistyczne, jakieś wizualizacje przeszłości, nie ma natomiast ani większych funduszy, a może nawet woli, na konserwowanie i eksponowanie artefaktów, które tam jeszcze zostały, np. chałupnisk, studni czy cerkwisk. Przecież w tych wsiach wszędzie były studnie, i pewnie w większości z nich nadal są. Niekiedy są to jedyne zabytki pozostałe po tamtych wsiach. Ja przeznaczam na to prywatne fundusze.

Pana perspektywa jest unikatowa. Mam wrażenie, że osoby, które mogą mieć wpływ na zachowanie i popularyzowanie takiego dziedzictwa, mają inną perspektywę – dla nich studnia czy chałupnisko nic nie znaczą. Gdyby zbudować rekonstrukcję, zrobić skansen – to byłoby coś, bo wszystko musi być ładne, nowe, odmalowane. Mnie bliskie jest to, co pan mówi, ale ciekawa jestem, czy zna pan sposób na pokazanie wartości tej materii historycznej ludziom stąd? Jak prezentować te nieoczywiste artefakty jako zabytki, nawet jeśli nie jest to bezpośrednie dziedzictwo tych ludzi, jeśli jest to dziedzictwo osierocone? Ta materia i tak zawsze będzie przynależeć do tego terenu. Podobnie jest przecież z dziedzictwem żydowskim. Ludzie mówią czasem: to nie nasze, niech sobie przyjadą i zadbają. Ale przecież to też jest nasze – i zawsze pozostanie tu, gdzie jest.

Obawiam się, że zawsze tak było, jest i będzie, że tylko nieliczna część społeczeństwa w ogóle jest wrażliwa na dziedzictwo, a szczególnie na dziedzictwo obce. Mówiąc niezbyt skromnie, zawsze będziemy w mniejszości. Ja oczywiście bardzo bym chciał, żeby większość ludzi uwrażliwiła się na historię, na dziedzictwo, ale pod tym względem – jak zresztą pod wieloma innymi – jestem pesymistą. To się nie stanie.

Wie pani, ja chodzę po centrum Krakowa, zdawałoby się historycznej stolicy Polski, gdzie dziesięciu konserwatorów zabytków powinno pilnować każdego metra kwadratowego. I co się okazuje? Że mnóstwo kamienic jest burzonych, zostawiane są tylko fasady, a w środku wszystko się burzy i adaptuje do zupełnie innych celów, nadaje inną funkcjonalność. Na historycznych dachach buduje się obrzydliwe „jaskółki” – małe pionowe okienka, które przepuszczają do wewnątrz światło. Jeden konserwator zabytków pozwala burzyć w 90%, następny narzuca budowę imitacji historycznych, ciągle od ściany do ściany. Chodzę po Krakowie, jestem Krakusem i serce mi się kraje. Jeżeli w centrum Krakowa dzieją się takie rzeczy, to co dopiero w Smerecznem. Jesteśmy krajem – jednym zresztą z wielu – dość barbarzyńskim. Co tu dużo mówić.

Jak pan definiuje pamięć, dziedzictwo? Czym ono dla pana jest?

Podzieliłbym dziedzictwo na trzy części. Pierwsza część to artefakty materialne – i tutaj jest mi bliskie podejście, o którym wspomniałem: pozostawiania materii w stanie nienaruszonym, zakonserwowania jej na tyle, by trwała. Nie zmienianie jej, nie tynkowanie, nie malowanie, nie burzenie i budowanie od nowa – jak to stale dzieje się w Polsce i na co konserwatorzy się zgadzają – ale najwyżej dołączanie nowoczesnych elementów, ale tak, by ten zabieg był widoczny.

Druga warstwa dziedzictwa, którą lubię i cenię i w której się specjalizujemy w wydawnictwie, to tak zwana oral history – historia mówiona. Bliskie są mi świadectwa, sprawozdania i opowieści ludzi, którzy coś widzieli, coś przeżyli i którzy jeszcze mogą i chcą to opowiedzieć. I za Heglem i jego prawdą jako całością, ze wszystkim zaistniałym, powiem, że nawet jeśli ci ludzie się mylą, nawet jeśli coś zniekształcają, dużo zapomnieli, co już z definicji jest subiektywne, to ich opowieści należą do prawdy historycznej niemal na tych samych prawach co dokumenty, na których opierają się prace historyczne. Mnóstwo relacji znika każdego dnia wraz ze śmiercią pamiętających je osób.

Trzecim elementem są właśnie prace historyczne z dokumentów, od których bynajmniej nie stronię i które również chętnie publikujemy w wydawnictwie. Współpracujemy z cenionymi historykami. Chcę zachowywać przede wszystkim dziedzictwo mniejszości kulturowych, ale i narodowych, osób i społeczności wykluczonych z historii oraz w jakimś stopniu zapominanych, tych, którzy w danym miejscu nie mają zbyt wielu kontynuatorów i którymi mało kto – albo wręcz nikt – nie chce się zajmować.

Uważam, że dbanie o tę część dziedzictwa wzbogaca wewnętrznie, bo jest to dbanie o to, co nie potrafi do końca podziękować, odwdzięczyć się, pamiętać. Dla mnie to kwestia nie tyle etyki, ile estetyki, stylu, a może i elegancji oraz uprzejmości. Pracuję nad tym z żoną Urszulą, której zresztą zasługi w tej kwestii są większe niż moje, łącznie zaś tworzymy zespół kilku osób, i nam wszystkim te emocje, ten sposób myślenia się udzielają. Nigdy nie będziemy się zajmować tym, czym się zajmują wszyscy, a szczególnie rządzący, biurokraci, urzędnicy.

Pozwolę sobie zapytać pana także o mecenat. Rzadko w Polsce ktoś swoje prywatne środki inwestuje w dziedzictwo, w kilka zdewastowanych chałupnisk, w fundamenty czegoś, co kiedyś było niemiecką strażnicą, w wieś, w której już nikogo nie ma. Skąd ten wybór?

Obawiam się, że nasze motywacje są prostsze, niż się wydają na pierwszy rzut oka. Jeśli nie musimy robić tego, co konieczne, to po prostu robimy to, co chcemy, żeby w ogóle było zrobione, bo obawiamy się, że nikt inny tego nie zrobi. Chodzi o zwykły impuls do działania. Mamy zasadę dość szybkiego porzucania pomysłów, których realizacji chce się podjąć ktoś inny. Czasem nawet najpierw rozglądamy się za innymi chętnymi, obiecujemy finansowanie, byle tylko ktoś podjął się danej rzeczy. I jeśli ktoś coś robi, to ja się tylko cieszę, wspieram go i mówię: rób!

My nawet niekoniecznie zawsze lubimy to, co opisujemy czy utrwalamy, choć gdy już to robimy, wkładamy w to całe serce. W takich przypadkach pozytywne emocje okazujemy bardziej samemu procesowi utrwalania niż temu, co utrwalamy, choć często się zdarza, że z czasem, podczas pracy, sam przedmiot zaczyna wywoływać w nas czułość. Ale to nie dotyczy Łemkowszczyzny – jej po prostu, po bliższym poznaniu, nie da się nie lubić.

Niedawno odbyła się akcja wydobycia macew w Smerecznem i przeniesienia ich na cmentarz żydowski w Dukli. Finansował Pan tę operację. Jak w ogóle doszło do tego, że w Smerecznem odnaleziono macewy?

Kiedy w połowie lat 90. kupiłem Smereczne, oczywiście przeczytałem wszystko, co na temat wsi było wówczas napisane i dostępne (wtedy nie było jeszcze książki pana Chudyka, wydano ją dopiero w 2016 roku). Doczytałem o macewach, którymi Niemcy wyregulowali któryś z potoków na terenie wsi. To była trochę myląca informacja. Szukałem tych macew właśnie w potokach, a przez to, że pegeer nadsypał bodaj metrową warstwę ziemi na wszystkie ruiny kasarni, to macewy – wcześniej znajdujące się praktycznie na wierzchu – zostały przykryte. Dlatego nie mogliśmy ich znaleźć.

Zapraszałem nawet wcześniejszych, ale już powojennych użytkowników terenu – czy pasących bydło, czy pracujących w pegeerze – ale nikt nie pamiętał dokładnie. I dopiero gdy podjąłem decyzję, że zdejmuję całą tę warstwę, którą były przykryte ruiny kasarni, macewy się ukazały, odwrócone zresztą inskrypcjami do dołu, w stronę płynących tam kiedyś ścieków, które zakrywały. Okazało się, że nie wyregulowano nimi potoku, tylko przykryto rynsztok zasilany przez mały ciek wodny. Tak oto w roku 2020 moje ponad dwudziestoletnie poszukiwania macew się dopełniły.

Wówczas zgłosiliśmy to panu Jackowi Koszczanowi, opiekunowi dziedzictwa Żydów z Dukli, wykonującemu bardzo dobrą, godną podziwu pracę, oraz panu Jerzemu Dębcowi – twórcy muzeum w Nowym Żmigrodzie, a zarazem opiekunowi tamtejszego cmentarza żydowskiego. Oni szybko wspólnie ustalili, że to sprawa dla pana Koszczana.

Czyli misja została spełniona?

Jeśli chodzi o samo znalezienie i zwrócenie macew – to tak, ale chcę jeszcze skontaktować się z panem Koszczanem w sprawie tłumaczenia inskrypcji, bo wydaje mi się, że na razie przetłumaczono tylko jedną. Może namówię go do przetłumaczenia kolejnych, które zresztą z powodu zbezczeszczenia macew robią wrażenie lepiej zachowanych niż te ocalałe na cmentarzu. Co prawda większość inskrypcji z macew, które czytałem, nie mówiły niczego naprawdę indywidualnego o zmarłych, ale ich formalność też jest interesująca, zwłaszcza jeśli uświadomimy sobie, że była ona żywa na ziemiach polskich jeszcze 80 lat temu.

Inskrypcję na jednej z macew, zachowanej częściowo, wyrzeźbiono w postaci liter wypukłych, co wydaje się rzadkością. Jestem ciekaw, co one przekazują. Teksty przetłumaczone mogłyby się ukazać co najmniej w formie elektronicznej. Gdyby macewy ze Smerecznego wymagały konserwacji, mogę wesprzeć i takie działania.

Niektóre są niezwykle piękne. Z tego, co pan mówi, wnioskuję, że szczególnie interesuje pana sama historyczna materia, jej zachowywanie, konserwowanie.

Nie do tego stopnia – ja sam jestem jednak bardziej tekściarzem. Mnie przede wszystkim interesują opowieści, teksty, literki, dlatego prowadzę wydawnictwo, trochę tekstów sam już napisałem i napiszę, jestem autorem i książek, i artykułów. W tym przypadku wziąłem się za materię, bo nikt inny by jej nie pomógł.

Z kilkunastu książek, które wydaliśmy, najważniejszą i najgłośniejszą jak dotąd jest monografia Żydów wielickich. Dzięki niej przypomnieliśmy wieliczanom o ich dawnych sąsiadach, w pewien sposób wydobyliśmy tę kwestię niemal z niepamięci. Skontaktowaliśmy się ze wszystkimi żyjącymi wielickimi Żydami i z wieloma ich potomkami, zebraliśmy ich opowieści, dołożyliśmy teksty historyczne oraz inne materiały. Powstała tak masywna praca, że nagle wieliczanie przypomnieli sobie i uświadomili, że mieszkali tu także Żydzi – i nawet byli większością w mieście.

W mieście przyznaje się oficjalnie, że nasze publikacje dały impuls innym do pisania prac o mieście i jego historii. Słyszałem, że monumentalna praca na temat Żydów dukielskich autorstwa pana Koszczana niedługo trafi do czytelników. Jerzy Dębiec także obiecał wydać drugą część książki o Żydach z Nowego Żmigrodu. Niech rządzą książki.

Nasze ogólne zamierzenie jest proste, wręcz banalne. Jeśli nie może po nas zostać prawda – jeśli nie zostaje po nikim, bo każda opowieść jest zmyśleniem – to niech zostanie chociaż ślad.

Wiesław Żyznowski (ur. 1964) – wydawca i autor książek o regionie wielickim, naukowo specjalizuje się w filozofii przedsiębiorczości.

Absolwent Wydziału Zarządzania Akademii Ekonomicznej w Krakowie (obecnie Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie) oraz Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, gdzie uzyskał stopień doktora filozofii.

Od 1996 roku główny akcjonariusz, a od 2010 prezes zarządu w Mercator Medical SA. Właściciel firmy Baza w Sierczy koło Wieliczki będącej administratorem nieruchomości oraz wydawnictwa Żyznowski, również w Sierczy.

Newsletter

Wpisz poniżej swój e-mail, a nie przegapisz najważniejszych artykułów!