Zabrakło wrażliwości. O książce “Oświęcim. Czarna zima”

Przystępując do lektury książki Marcina Kąckiego „Oświęcim. Czarna zima” nie miałam zbyt wysokich oczekiwań. Niestety, nie zawiodłam się.

Dlaczego podejrzewałam, że książka będzie nienajlepsza? Bo pamiętam jej autora z dwóch artykułów opublikowanych w GW, którymi – w moim odczuciu – zrobił krzywdę żydowskiej pamięci. Jeden z tych tekstów (opublikowany w 2012 r.) był oskarżeniem władz Węgrowa, które nie upamiętniają żydowskich mieszkańców. Pozytywnym bohaterem był tam biznesmen, który z miastem nie miał nic wspólnego, ale gdy dowiedział się, że pochodzili z niego przodkowie znanej reżyserki, postanowił się tym nagle zainteresować. Zagładę węgrowskich Żydów chciał czcić puszczając na miejscowym rynku piosenkę zespołu Queen. Od czasu publikacji artykułu już się w okolicy chyba nie pojawia, najwyraźniej zajmując się czymś innym. Ale ponieważ ktoś taki przez dużą i poważną gazetę został pokazany jako wzór do naśladowania przeciwko niechcącym pamiętać historii urzędnikom, to każdy inny społecznik miał i ma nadal tutaj pod górkę. Kącki napisał swój tekst i wyjechał, zostawiając ludzi chcących sensownie upamiętnić Zagładę z jeszcze większymi problemami niż przedtem.

Po publikacji „Złotych żniw” prof. Jana Tomasza Grossa, Kącki przyjechał w okolice Treblinki, gdzie z aktywną pomocą dyrektora muzeum próbował udowodnić, że zdjęcie kopaczy, od którego zaczęła się książka nie przedstawia tego, co napisał Gross. Badał, oglądał, szukał dowodów. Napisał reportaż, że nic nie jest oczywiste, więc ludzi ze zdjęcia należy na wszelki wypadek uniewinnić. A skoro redaktor z dużej gazety tak mówi, to ktokolwiek spróbuje później powiedzieć w okolicy coś innego, jest zaraz uciszany. Bo „nawet GW” przyznała, że z tymi kopaczami to nie jest tak, jak Gross napisał.

Ciężko być lokalnym społecznikiem, starającym się upamiętniać żydowską historię, skoro redaktor dużej gazety jest w stanie na lata taką pracę podkopać zaledwie dwoma artykułami. I niewiele zmienia już fakt, że niedawno ukazała się książka „Płuczki” Pawła Piotra Reszki, również dziennikarza GW, która sprawę zdjęcia ostatecznie wyjaśnia, dowodząc, że Gross miał w swojej publikacji rację.

W książce „Oświęcim. Czarna zima”, Kącki idzie do gabinetu dyrektora Muzeum Auschwitz, siada na sofie, wyciąga nogi i – jak pisze – patrzy przez okno na druty, na które rzucali się więźniowie (str. 190). Problem w tym, że przez okno tego gabinetu drutów nie widać, bo znajdują się z drugiej strony budynku. Można je dostrzec z okien w tylnej części mieszkania dr. Cywińskiego, ale są permanentnie zasłonięte drewnianymi roletami.

Drutów więc nie ma tam, gdzie opisał je Kącki. Tak samo, jak nie ma wspomnianego w książce żydowskiego muzyka Matis Jahu (str. 352 – w rzeczywistości Matisyahu – to jest jedno imię). Tak, to drobnostka, ale pokazująca, że autorowi (i niestety redakcji książki) jest wszystko jedno co i jak napiszą, bo dbałość o szczegół jest im obca.

Tak jak wtedy, gdy autor pisze: „Widzę druty, wieżyczki, słyszę odległe rozmowy turystów, zawodzące śpiewy w jidysz” (str. 166). To mało prawdopodobne, by te śpiewy odbywały się w jidysz. Raczej był to hebrajski.

Kąckiemu nie brakuje talentu literackiego. Brakuje mu odpowiedzialności za słowa, które pisze i wrażliwości.

„Czarną zimę” czyta się świetnie. Autor potrafi czytelnika prowadzić między kolejnymi opowieściami bez trudu, unikając potknięć stylistycznych. Narracja jest lekka i dostępna nawet dla mniej wyrobionego odbiorcy literatury. Albo dla kogoś, kto słabo zna Oświęcim.

O czym pisze Kącki? Trochę o historii i współczesności, trochę o braku ochrony środowiska i zakładach przemysłowych zatruwających powietrze w okolicy, trochę o nacjonalistach, Romach, miejscowych politykach PiS. Powstała mieszanka, którą – jeszcze raz podkreślam – dobrze się czyta, ale nie bardzo wiadomo co jest jej przesłaniem.

Autor rozmawia z mieszkańcami miasta. Co dziś oczywiste, żaden z nich nie jest Żydem. Ostatni żydowski oświęcimianin pojawia się na początku książki (str. 17-22) jako zdziwaczały, prawdopodobnie chory psychicznie, brudny, dziwny staruszek. U Kąckiego jego historia jest pocztówką z domu wariatów. Nie bada losów tego człowieka, nie próbuje dochodzić, co doprowadziło go do takiego stanu. Dlaczego Szymon Kluger, więzień obozów, doświadczony przez wojnę, wrócił do Oświęcimia i postanowił zamieszkać w pobliżu Auschwitz? Czy tę decyzję też mamy zrzucić na karby wariactwa?

Drugą żydowską mieszkanką Oświęcimia przedstawioną w książce Kąckiego jest Felicja Haberfeld, która przeżyła wojnę, bo przed jej wybuchem popłynęła z mężem przedsiębiorcą na wystawę wódek w Nowym Jorku. W Polsce zostawiła córeczkę pod opieką teściów. Nigdy więcej się nie zobaczyli. Haberfeldowie dowiedzieli się o wybuchu wojny w drodze powrotnej do Europy. Szkocja nie chciała ich przyjąć, zawrócili do USA. Współcześnie Felicja starała się odzyskać rodzinny dom. Urzędnicy woleli jednak go zburzyć niż oddać żydowskiej właścicielce. Bo jeśli dadzą jej, to mogą pojawić się kolejni, którzy zechcą coś odzyskiwać.

A więc w Oświęcimiu autor znalazł dwa typy Żydów – albo chorych psychicznie, albo takich, którzy chcą przejąć mienie. Nic dziwnego, że mieszkańcy za nimi nie przepadają. Kącki obficie cytuje antysemickie komentarze swoich bohaterów i stereotypy, którymi się posługują. „Ludzie jeszcze tu długo mówili, że Żydzi przed wojną zdzierali z nich pieniądze” (str. 170), „Gdy ktoś mówi, że Żyd oszukiwał przed wojną, a podczas wojny mu się pomagało, to jest realizm, a nie antysemityzm (…). Żydzi byli najpierw ofiarami, a potem sprawcami, bo co drugi ubek czy inny drań, czy brat Michnika to miał przecież korzenie żydowskie” (str. 226), „Podobno [Żydzi] traktowali Polaków jak niewolników, a to naród, który nigdy nie będzie pracował” (str. 230) – to niektóre wypowiedzi mieszkańców utrwalone w książce. Autor ich nie tłumaczy, nie rozbraja stereotypów, nie podaje statystyk dotyczących Żydów w UB, by nadać tło tego typu wynurzeniom. Może zakłada, że czytelnicy je znają, albo że sami je sprawdzą. Szanse na to są jednak niewielkie.

Kącki pisze też, że „SS było świadome, że Polacy pomagają więźniom” (str. 265). Ale którym więźniom? Opisane przez niego sytuacje dotyczą pomocy (nie zawsze bezinteresownej) polskim więźniom w Auschwitz, gdy tymczasem w kilku miejscach książki wraca jak mantra wątek masowej pomocy udzielanej Żydom. Gdyby Polacy pomagali żydowskim więźniom, a SS było tego świadome, to żadnej pomocy by nie było i nie zostałby żaden świadek, który mógłby o tym opowiedzieć. Podobnie jest, gdy czytamy o krematoriach, szmuglowaniu grypsów i AK (str. 268). Kim byli więźniowie paleni w krematoriach? Polakami? Żydami? Kim byli świadkowie zbrodni? Wszelkie historyczne wątki są tu tak zmieszane, że trudno zorientować się o co chodzi. Gdy Kącki pisze o historii obozu, to zaznacza, że „wśród ofiar zarówno Auschwitz, jak i Birkenau najwięcej było Żydów – ponad milion zgładzonych – i Polaków – około osiemdziesięciu tysięcy” (str. 279). To zdanie jest problematyczne, ale wpisuje się w politykę historyczną propagowaną przez obecny rząd. Między milionem a osiemdziesięcioma tysiącami różnica jest duża. Ustawienie tych liczb obok siebie, porównywanie ich trwa od tak dawna, że chyba zapomnieliśmy jaka jest między nimi różnica. Jeśli gdzieś wśród ofiar nie ma Polaków, to takie zdarzenie w polskiej narracji nie może się liczyć.

Dziennikarz ma odpowiedzialność wobec swoich czytelników, którym powinien dać rzetelny tekst. Ale ma też odpowiedzialność wobec tych, którzy mu zaufali i zdecydowali się z nim rozmawiać. Gdy jeden z obrońców środowiska opowiada Kąckiemu, że nie krytykuje sąsiada za palenie palet, bo nie chce robić sobie wroga z kogoś, kto mieszka obok i pilnuje mu domu, gdy ten wyjeżdża (str. 102), to zastanawiam się, jaki cel miał autor „Czarnej zimy”, umieszczając ten właśnie cytat w swojej opowieści. Bez tego zdania była i tak pełna interesujących wątków. Kącki zyskał może i ciekawą wypowiedź, ale czy ten człowiek nie straci z tego powodu zaufania sąsiada, który następnym razem już nie przypilnuje mu domu? Dziennikarz wyjedzie do Warszawy i może już nie wróci, a ludzie, których opisał zostaną i będą żyć obok siebie dalej. Nic nie wskazuje na to, by autor książki miał refleksję o tym, jak na ich życie wpłynie.

Tak, jak wtedy, gdy opisuje ludzi mieszkających w dawnych budynkach biurowych. „Do posady plastyka dorzucali mieszkanie na terenie obozu” (str. 167). W rzeczywistości te budynki nigdy nie stały i nie stoją na terenie obozu. Są za jego granicą, poza granicą drutów, co może nie zmienia szczególnie wiele, ale pewnie też nie brzmi tak atrakcyjnie jak „obozowe mieszkanie”.

Marcin Kącki jest literacko bardzo sprawny. Jestem pewna, że mógłby pisać doskonałe opowiadania i powieści. Jako dziennikarz, gdy pisze o prawdziwych ludziach, którzy mają prawdziwe nazwiska i prawdziwe problemy, zdaje się nie dostrzegać niczego poza chęcią skonstruowania atrakcyjnej opowieści. Gdyby nie to, że znam niektórych z opisywanych przez niego ludzi, że bywałam w ich domach i miejscach pracy, że rozmawiałam z nimi o rzeczach ważnych i nieistotnych, gdyby nie to, że historia jest dla mnie ważna, gdyby nie uwrażliwienie na wszelkie próby jej zniekształcania, mogłabym uznać książkę Kąckiego za ciekawą. Mój problem polega na tym, że wiem, że jest inaczej.

Katarzyna Markusz

Marcin Kącki, „Oświęcim, Czarna zima”, wyd. Znak

Newsletter

Wpisz poniżej swój e-mail, a nie przegapisz najważniejszych artykułów!

About the Author

Katarzyna Markusz
Dziennikarka zajmująca się historią i kulturą polskich Żydów. Redaktor naczelna Jewish.pl.