“Ludzie z przeszłości” – powieść w odcinkach. Część 15

Zapraszamy do lektury polskiego przekładu książki Pereca Granatsztejna “Ludzie z przeszłości”. Oryginał w języku jidysz został wydany przez Wydawnictwo Biblioteki I. L. Pereca w Tel Awiwie w 1959 r. Autor pochodził z Sokołowa Podlaskiego. Był działaczem organizacji lewicowych i syjonistycznych. Pod koniec lat 30. XX wieku wyemigrował do Ameryki Południowej, a w 1950 r. do Izraela. Pisał artykuły do żydowskich gazet w Polsce, Buenos Aires i Tel Awiwie. Jest pochowany w miejscowości Holon. Na jego nagrobku napisano “Autor >>Ludzi z przeszłości<<“.

Akcja książki rozpoczyna się przed I wojną światową, by prowadzić nas przed dwudziestolecie międzywojenne aż do powstania państwa Izrael. Z Sokołowa Podlaskiego autor zabiera nas do Wilna, a potem do Ameryki Południowej. Pojawiający się w drugiej części powieści Pesach Grin to prawdopodobnie sam Perec Granatsztejn.

Kolejne części książki będziemy publikować co tydzień.

Część 1

Część 2

Część 3

Część 4

Część 5

Część 6

Część 7

Część 8

Część 9

Część 10

Część 11

Część 12

Część 13

Część 14

Część 15

Do Izraela przez Amerykę

Droga Pesacha Grina do Erec-Isroel była długa, bardzo długa i kręta. Trwała jedenaście lat. Ciągnęła się przez obozy koncentracyjne i Sybir, podobnie jak droga wielu jego towarzyszy. Pesach objechał kilka południowoamerykańskich krajów, zanim dotarł do Izraela.

W przededniu drugiej wojny światowej przygotowywał się do nielegalnej alii. Nic jednak z tego nie wyszło. Przed wybuchem wojny opuścił Polskę i pojechał do Francji, stamtąd do Boliwii jako rolnik razem z kilkuset żydowskimi uchodźcami z Niemiec, dla których „Joint” wystarał się o wizy od boliwijskiego konsula w Paryżu.

Zanim opuścił Warszawę, Pesach Grin poszedł pożegnać się ze swoimi wujami, ciotkami i z bratem. Jeden z wujów mieszkał na Pradze. Był on bardzo religijnym Żydem. Z zawodu był mełamedem. Uczył w chederze należącym do gminy. Nazywał się Baruch. Był to Żyd z długą, czarną brodą i głębokimi, smutnymi oczami. Miał piątkę dzieci i mieszkał na ulicy Radzymińskiej w jednopokojowym mieszkaniu.

Pesach Grin rzadko odwiedzał wuja, bo zawsze gdy przychodził, prowadził długie dyskusje o religii i żydowskości z jego pobożnymi synami. Wiedział, że jego oświecone poglądy bardzo zasmucają wuja i jego domowników. Dlatego unikał odwiedzin u nich.

Gdy opuszczał Warszawę, poszedł pożegnać się z wujem. Był to piątek i wuj przygotowywał się do przywitania szabasu. Bardzo prosił Pesacha, aby ten został z nimi na wieczorną ucztę.

– Przecież dziś przed twoim wyjazdem nie będziemy się spierać. Wyświadczysz wujowi ostatnią przysługę. Odmówisz kidusz i zaśpiewasz z nami kilka pieśni – prosił wuj.

Nie dotrzymał jednak słowa. Przed poświęceniem świec, po odśpiewaniu wielu pieśni, wuj zapomniał się i rozgadał:

– Wyjeżdżasz do Ameryki. Zupełnie nie wiem, jak wgląda tam żydowskość. Czy można w ogóle tam być Żydem? Gdybyś chociaż pojechał do Erec-Isroel. Tam, czy chcesz, czy nie, jesteś i zostaniesz Żydem. Ale w Boliwii? Co z ciebie będzie?

Wyciągnął dłoń i wskazał na świece, które płonęły na stole.

– Posłuchaj, co wuj ma ci do powiedzenia przed wyjazdem. Zapamiętaj sobie dobrze moje słowa! Widzisz te świece na stole? Jak długo one płoną, tak długo oni wszyscy mogą być, kim chcą. Mogą istnieć wszystkie partie: syjoniści, bundyści, pobożni i oświeceni. Gdy, nie daj Boże, szabasowe świece zgasną, u Żydów zapanuje ciemność i nikogo już nie będzie.

Ciotka wmieszała się i przerwała jego przemowę:

– Obiecałeś, że dziś przy jedzeniu nie będziesz prowadził żadnych dyskusji. Macie tylko śpiewać pieśni. I koniec końców nie dotrzymałeś słowa.

W drodze powrotnej z Pragi do Warszawy słowa wuja rozbrzmiewały w głowie Pesacha Grina. Kilka tygodni przed wybuchem drugiej wojny światowej wyjechał do Boliwii.

*

Szare i monotonne było życie żydowskiej społeczności w stolicy La Paz. Wśród wysokich, pokrytych wiecznym śniegiem gór, gdzie brakowało powietrza do oddychania, u podnóża góry Illimani nagle ulokowanych zostało, jak w prokrustowym łożu, kilka tysięcy Żydów, którym ciężko przychodziło przyzwyczaić się do ciężkich klimatycznych warunków panujących w tym kraju. Bardzo długo ciągnęła się fala emigracji z Europy do amerykańskich krajów. Emigrantów z Włoch i Hiszpanii przyciągały bogate skarby, których w Boliwii było w bród.

Jednak z powodu wysokich gór i rzadkiego powietrza nie pozostawali w Boliwii i przenosili się do sąsiednich południowoamerykańskich krajów – do Brazylii, Chile, Peru i Argentyny.

Europejczycy nie wytrzymywali w Boliwii długo. Indianie, którzy żyli tam od tysięcy lat, stanowili większość mieszkańców kraju. Nagle w Boliwii pojawili się żydowscy uchodźcy, wędrowcy wygnani przez ogniste pejcze, męczeni, torturowani, przeganiani z kraju do kraju, wyganiani przez wszystkie demokratyczne rządy, które nie chciały okazać im litości i nie pozwalały pozostać w swoich państwach. Boliwijski rząd pozwolił im legalnie przyjechać, bo dobrze wiedział, że Żydzi tak czy inaczej nie zostaną w Boliwii. Wyjadą stąd do sąsiednich krajów.

Żydzi byli tu zatem tymczasowo, mieszkali z zamiarem wyjechania do innych południowoamerykańskich krajów. Chodzili po krętych, brudnych ulicach La Paz, pośród półnagich Indian, zmartwieni, z melancholią w oczach. Tylu polskich Żydów. Sytuacja ekonomiczna była znośna, mieli pracę i zarabiali dobre pieniądze. Sprzedawali tkaniny Indianom, pracowali w wielkich kopalniach cynku. Tylko białe piaski pustyni, pośród których leży La Paz, jak mroczne ponure doły zasmucały i zobojętniały człowieka, którzy przybywał z Europy. Wśród glinianych ruder, w których mieszkali Indianie, kręcili się żydowscy domokrążcy z paczkami pełnymi towarów. Zasapani, spoceni, twarze mokre od potu, wspinali się po krętych pagórkowatych drogach. Każdy dał się wciągnąć w tę bitwę: kto szybciej, kto prędzej „zdobędzie Amerykę” – wieczna pogoń, wieczny taniec wokół złotego cielca.

Nie było szabasów, nie było świąt. W kółko powszedni dzień, szara, mizerna powszedniość. Ani krzty radości, żadnych duchowych przeżyć. Nudne do omdlenia dni przemijały powoli.

Jeszcze niedawno niektórzy Żydzi mieszkający w La Paz przeżywali wspólnie z żydowskim narodem jego radości i smutki, brali udział w ideowych sporach toczących się w wielkich żydowskich centrach. Dziś Żydzi w Boliwii są duchowo rozbrojeni.

Skąd tu przybyli? Z Francji, Niemiec, Czechosłowacji i Polski. Istny miszmasz różnych narodowości, rozproszone pokolenie rozmaitych języków. Każdy przywiózł ze swojego domu język, kulturę i mentalność. Żydzi, którzy spotkali się w Boliwii, zostali ulepieni z całkiem innego ciasta niż imigranci, którzy przed pierwszą wojną światową wyjechali do Ameryki Północnej.

Później do krajów Ameryki emigrowali ludzie z tej samej warstwy społecznej. Pojechał prosty lud, który zawiózł ze sobą swoje ludowe zwyczaje i przede wszystkim tęsknotę za żydowskimi masami i ich kulturowymi wartościami. Z czasem założyli szkoły, gazety i teatry. Do Boliwii nie wyemigrowały z Europy Wschodniej silne żydowskie drzewa, lecz zwiędłe, zasuszone kwiecie, któremu Hitler przypomniał, że ma coś wspólnego z żydowskim narodem. Także polscy Żydzi byli inni niż ówcześni żydowscy emigranci – większość z nich mówiła po polsku.

Wśród tych ludzi przemykał jak cień Pesach Grin. W La Paz był żydowski klub o nazwie „Circula Israelita”. Wieczorami klub zawsze wypełniał się ludźmi. Grano w karty, robiono interesy. Wymieniano waluty i prowadzono dyskusje.

Setki żydowskich kupców, domokrążców, którzy sprzedawali różne tkaniny, naczynia, zegarki boliwijskim robotnikom wykorzystywanym w kopalniach cynku, przychodziły wieczorem do klubu z kieszeniami wypchanymi pieniędzmi, aby rozmówcom zdradzić ich rewolucyjne idee. Rano sprzedawali materiały, a wieczorem propagowali materiały Stalina. Dwa ważne zajęcia Żydzi przywieźli ze swojego starego domu. Było nim domokrążstwo – po pierwsze wśród Indian, którym zabierali ciężko zarobione pesos, po drugie wśród Żydów, którym sprzedawano komunizm jako ratunek dla świata. Wśród tego mieszanego, zakłamanego towarzystwa przesiadywał także Pesach Grin.

W szabes często przechadzał się w tę i we w tę korytarzem. W wielkiej sali wszyscy byli podekscytowani, karty uderzały o stół, sypały się rewolucyjne hasła i nieprzyzwoite dowcipy. Na drugim końcu korytarza był jeszcze jeden pokój. W każdy szabas wieczorem zbierała się tam grupa Żydów i świętowała razem szlosz-sudes [*trzeci szabasowy posiłek]. Przynosili chałę, piwo i miód. Śpiewali pieśni szabasowe i chasydzkie niguny.

Wśród tych rewolucyjnych kupców, spekulantów, waluciarzy i karciarzy z jednej strony, a pobożnych Żydów świętujących szabas z drugiej, kręcił się Pesach Grin. Nie wiedział, gdzie jego miejsce, do którego pokoju ma wejść? Gdzie usiąść?

Czy ma wejść do znanego mu dobrze pokoju pełnego świeckich Żydów czy do Żydów, których przed piętnastoma laty opuścił? Czy ma znów śpiewać szabasowe pieśni: „Atkinu seudata”, jak śpiewał w szabasowe wieczory z sokołowskimi chasydami?

Pesach Grin usiadł wśród Żydów, którzy świętowali w La Paz szabas, i razem z nimi nucił pieśni z Kocka i z Przysuchy, które kiedyś śpiewał w sztyblu w miasteczku. Te same niguny słychać teraz było w Boliwii u podnóża góry Illimani, a ich echo niosło się hen, hen, daleko.

Pesach Grin nie został w Boliwii. Ciągnęło go do żydowskich mas. Bo cóż ma począć wśród tych kilku tysięcy obdartych, zupełnie obcych mu Żydów? Właśnie wybuchła wojna i armia Hitlera wmaszerowała do Polski. Cóż miał robić w takim burzliwym okresie na zapomnianym krańcu świata, z daleka od żydowskiego życia?

Znajomi namawiali, aby został, chcieli mu pomóc zapuścić korzenie, pomóc w interesach, dać kredyt.

– Zostań – przekonywali.

– To najlepsze miejsce do zarabiania pieniędzy w całej Ameryce. Społeczność żydowska mała, Indianie, miejscowi, wszyscy pracują i zarabiają pieniądze, które potem wydają na różne szmaty. Wszyscy obnośni handlarze, którzy rozwożą po wsiach towary, wracają z wypchanymi kieszeniami.

– Zostań tu trochę, pożyj w Ameryce. Później, gdy skończy się wojna, ty będziesz już bogatym człowiekiem. A jak będziesz chciał jechać do Erec-Isroel albo wrócić do Polski, to pojedziesz. Będziesz samodzielnym człowiekiem.

Ale Pesach Grin nawet nie chciał tego słuchać. Dusił się w tej maleńkiej społeczności bez żydowskiej gazety, żydowskiego teatru, bez własnego żydowskiego życia. Musiał być tam, gdzie żyją setki tysięcy Żydów. Razem z grupką polskich Żydów opuścił Boliwię i nielegalnie przedostał się przez argentyńską granicę.

 

Tłumaczenie z jidysz: Agata Reibach. Konsultacja hebraistyczna: Regina Gromacka. Redakcja: Katarzyna Markusz i Regina Gromacka.

 

Część 16

Część 17

Newsletter

Wpisz poniżej swój e-mail, a nie przegapisz najważniejszych artykułów!